Pakietowa walka z rakiem

Gdy wydarzyło się coś niespodziewanego, sprawy poszły nie tak, jak powinny, zwoływano plenum, posiedzenie względnie powoływano komisję. Czasy się zmieniły i to do tego stopnia, że teraz odpowiednik pierwszego sekretarza komitetu centralnego partii zostaje premierem. Co to oznacza? Że trzymając za mordę ugrupowanie, którego jest posiadaczem, stawia się poza wszelką kontrolą i odpowiedzialnością. Kto odważy się w partii przeciwstawić liderowi partyjnemu, który krytykanta jest władny z partii wyrzucić? Kto przeciwstawi się człowiekowi, od którego zależy miejsce na listach wyborczych?

Warto zachować we wdzięcznej pamięci polityka, który tak się rwał do władzy, że wprowadził ten zacny „obyczaj” do naszej polityki. Pretekstem było ukrócenie „sterowania z tylnego siedzenia” premierem przez lidera partyjnego. Pierwszym premierem, który nie był „sterowany”, bo sam stał na czele partii, był absolwent szkoły zawodowej, któremu nikt o zdrowych zmysłach nie powierzyłby kierowania chlewnią, a co dopiero krajem. Leszek Miller, bo o nim mowa, przeforsował na stanowisko wicemarszałka sejmu innego tuza intelektu, Andrzeja Leppera. Ale trzeba mu oddać sprawiedliwość, ponieważ ministrem i wicepremierem zrobił z Leppera dopiero jego równie spragniony władzy następca.

Połączenie pomysłu Ludwika Dorna, by powrócić do finansowania partii z budżetu z pomysłem Leszka Millera by lider partyjny był jednocześnie premierem postawiło Polskę w awangardzie państw świata, bo takiego rozwiązania nie znają i nie stosują nawet towarzysze w bratniej Korei Północnej, której do kategorii ‚wzorzec demokracji’ zaliczyć nie sposób. Pęd Millera do władzy przypieczętował przemianę polskiej demokracji w kosztowną farsę.

Obrazu całości dopełnia wywrócenie rynkowej reformy służby zdrowia przygotowanej przez poprzedni rząd i przywrócenie socjalistycznych zasad znanych i stosowanych wcześniej z wiadomym skutkiem w hodowli trzody chlewnej i bydła rogatego. Ponieważ jedynym celem tego systemu był dostęp do olbrzymich pieniędzy poza wszelką kontrolą, więc nie został zmieniony ani przez genetycznych patriotów dekomunizatorów, ani przez liberałów. Gdy zaś patologie narosły do tego stopnia, że chorzy na raka musieli czekać na diagnostykę i leczenie miesiącami wyszedł wódz w randze premiera i oznajmił, że nie ma co liczyć na kompleksowe rozwiązanie problemu, bo nie o to chodzi. Skrócenie kolejek jest niezbędne, zarówno jeśli chodzi o lekarzy pierwszego kontaktu, jak i o specjalistów. (…) W ciągu kilku miesięcy minister musi mi zameldować, że problem rozwiązał. Jeśli powie, że nie da rady – przyjdzie następny, który to zrobi. Obserwując jego wysiłki zmierzające do skrócenia kolejek w onkologii, jestem jednak dobrej myśli.

Czy to są słowa człowieka, który ma jakąś wizję, coś chce sensownego zrobić, zreformować nieudolny system? Czy może raczej taniego populisty, który wie, że w razie choroby czy wypadku na zabieg i terapię nie będzie musiał czekać rok? Dlatego pan premier obserwując wysiłki ministra zdrowia był „dobrej myśli”. Dziś, gdy pakiet antykolejkowy już od jakiegoś czasu funkcjonuje już nikt nie ma wątpliwości, że dobre myśli populisty oznaczają tragedie i cierpienie dla wielu chorych. Oznaczają  dokładnie to samo, co zlikwidowanie budowanej przez ponad dziesięć lat jednej z podstaw systemu emerytalnego i powrót do czasów sprzed reformy. Oznaczają to samo, co forsowanie rozwiązań uzależniających naszą energetykę od węgla, wbrew stanowisku Europy.

Gdy zagłębić się w szczegóły widać jak na dłoni, że nie chodziło o rozwiązanie problemu, ale o działania wyłącznie propagandowe. Urządzenie do Pozytonowej Tomografii Emisyjnej (w skrócie PET) przy pomocy izotopów promieniotwórczych wykrywa, i to w bardzo wczesnym stadium, komórki nowotworowe, których nie jest w stanie wychwycić inna aparatura diagnostyczna. Wykrywalność schorzeń onkologicznych tą metodą sięga 90%. Czyli logiczne i oczywiste jest dla każdego, że badanie za pomocą tego urządzenia powinno stanowić podstawę diagnostyki. A przynajmniej, że w pierwszym rzędzie badani będą ci, którzy podejrzewani o raka otrzymali zieloną kartę. W praktyce jednak chodzi o to, że mniej więcej wiadomo ile pieniędzy wpływa do NFZ i równie ogólnie wiadomo, co się z nimi dzieje. Natomiast wiadomo na pewno i bez żadnych wątpliwości, że wpływa za mało, więc po sfinansowaniu kosztów działania i wypłaceniu beneficjentom systemu, na leczenie i diagnostykę pieniędzy nie starcza.

Zielona karta to pomysł tak prosty jak życiorys członka partii. I pole do popisu dla biurokratów. Ileż tu rubryk do wymyślenia, informacji do wpisania, pól do wypełnienia! Gdy lekarz pierwszego kontaktu, i tylko on, zacznie coś podejrzewać, to wystawi kartę, albo nie wystawi. Bo nie ma obowiązku swoimi podejrzeniami dzielić się z pacjentem. Oczywiście system, w którym pacjent jest diagnozowany, kierowany do specjalistów, leczony a lekarze mają płacone za efektywny wkład w ten proces, nie wchodzi w grę. Lekarzom należy płacić z góry bez względu na to jakie mają kwalifikacje i wyniki. Placówka, która wykrywalność ma na poziomie zera dostanie tyle samo pieniędzy, co placówka na najwyższym światowym poziomie. Na tym polega system kontraktacji usług medycznych. Przy czym największy ubaw jest z karami, ponieważ są to te same pieniądze, które są przeznaczone na leczenie. W ten sprytny sposób za nieprawidłowości w placówkach medycznych płaci pacjent.

W tej sytuacji nie może budzić zdziwienia, że karta, która teoretycznie otwiera drzwi do poradni onkologicznych i pomaga uniknąć kolejek w rzeczywistości działa na niekorzyść pacjentów. Paradoksalnie ci, którzy jej nie otrzymali mają większe szanse załapać się na badanie za pomocą PET-u niż posiadacze zielonej karty. Jeśli bowiem wadliwy jest cały system, to nigdy nic nie będzie działało właściwie niezależnie od podejmowanych prób i genialności pomysłów. Podobnie jest w tym przypadku. Badanie za pomocą PET jest drogie, kosztuje 3.300 zł. W tym roku NFZ w całej Polsce wykupił większą niż rok temu liczbę badań Pozytonowej Tomografii Emisyjnej. Małopolski oddział funduszu w roku ubiegłym zakontraktował ich 2.800, w tym 3.636. A co z pakietem onkologicznym? Na diagnostykę przeznaczono — uwaga! — 1.900 zł. O badaniu Tomografią Pozytonową nie ma więc mowy. I już są pierwsze efekty. W Małopolsce w styczniu i lutym liczba badań spadła o 10% w porównaniu z analogicznym okresem roku ubiegłego.  Ewidentna oszczędność.

Zawodu zapisami pakietu onkologicznego nie kryje prof. Leszek Królicki, krajowy konsultant ds. medycyny nuklearnej: Rak jest drugą w kolejności przyczyną zgonów Polaków i odpowiada za co czwartą śmierć. Zamiast rozpoznawać chorobę w jej pierwszych stadiach, gdy w większości przypadków jest wyleczalna, diagnozujemy ją zbyt późno i nierzadko błędnie. Choć w Polsce mamy już wystarczającą liczbę PET-ów, które pozwoliłyby dokładnie ocenić stopień rozwoju nowotworu, to z powodu urzędniczych absurdów nie potrafimy wykorzystywać tych urządzeń. Pan profesor jednak błędnie diagnozuje przyczyny. To nie z powodu urzędniczych absurdów służba zdrowia jest w zapaści. To z powodu absurdalnego systemu, w którym także i pan profesor uposażenie dostaje z góry, bez względu na to co robi i jak. Dopóki zasady nie zostaną zmienione, dopóty pacjenci będą cierpieć i umierać na coraz większą skalę.

Czy można liczyć w najbliższym czasie na zmiany? Źle postawione pytanie. Należy raczej zapytać komu mogłoby zależeć na zmianie chorej, patologicznej sytuacji? Jedynym pomysłem, na jaki dotychczas wpadli myśliciele od prawa do lewa jest tak zwane „współpłacenie”. A z uwagi na to, że ten system potrafi bez śladu wchłonąć każde pieniądze, nic to nie zmieni poza zmuszeniem pacjentów do płacenia dwa razy za to samo. Właściwie wszystkie mniej lub bardziej cyniczne pomysły sprowadzają się wymyślenia uzasadnienia dla wyciągania dodatkowych pieniędzy z kieszeni pacjentów. Tej pokusie ulegają  nawet ludzie wydawać by się mogło tak pragmatyczni i rozsądni jak Piotr Kuczyński. Także dostają jakiegoś zaćmienia umysłowego i sugerują, że odkryli perpetuum mobile, czyli sposób na napełnienie worka bez dna. Do systemu trzeba dosypać pieniędzypostuluje Kuczyński. — Oczywiście trzeba system wpierw uszczelnić. I nie może być tak, że jeśli dyrektor dyscyplinuje lekarzy (np. wprowadza im elektroniczna kontrolę czasu) to pracownicy doprowadzają do jego usunięcia.

Czyli… nihil novi sub sole — socjalizm tak, wypaczenia nie. Zapewne gdyby pan Kuczyński podsunął Gierkowi w porę ideę współpłacenia i uszczelnienia do tej pory Polska rosła by w siłę, a ludzie żyli dostatnio. Czy to nie dziwne, że nawet historycy nie potrafią wyciągnąć żadnych wniosków z historii? To już przerabialiśmy, drodzy panowie uwielbiający płacić cudzymi pieniędzmi. Ani kontraktacja trzody chlewnej, ani rozbudowany system reglamentacji, ani nawet współpłacenie w sklepach komercyjnych nie poprawiły zaopatrzenia, nie zlikwidowały kolejek, ani nie uchroniły tamtego systemu przed plajtą. Ile razy jeszcze będziecie próbowali wyważać otwarte drzwi? Kiedy wam się znudzi? To nie działało, nie działa i nie będzie działać. Nie ma co liczyć na to, że jak się uszczelni system i lekarz będzie musiał spędzać w pracy więcej czasu, to choćby z nudów kogoś wyleczy. Z pustego i Salomon nie naleje.

Dodaj komentarz