Piraci znowu atakują

Jeszcze kilka lat temu piraci omal nie doprowadzili do śmierci głodowej miliardy artystów. Przemysł rozrywkowy rzucił się do walki, wytoczył armaty prawne, z których rozpoczął ostrzał melomanów i przystąpił do zabezpieczania swojej „własności intelektualnej”. Do sądów zaczęły hurtowo trafiać pozwy, a skrupulatnie wyliczone straty firmy fonograficzne oceniały na biliony. Groziła zapaść i w konsekwencji całkowity zanik artystów i muzyki.

Warto przyjrzeć się sposobom obliczania strat w branży. Otóż każdy, kto ściągnął „piracki” plik, odsłuchał go i wywalił, bo mu się nie spodobało  to, co usłyszał, „ukradł” własność intelektualną określonej wartości. Ponieważ zgodnie z rozumowaniem przemysłu rozrywkowego i prawników, gdyby nie ściągnął, to by kupił. Innymi słowy sklep okrada każdy, kto wchodzi, rozgląda się i wychodzi niczego nie kupiwszy.

Ofensywa antypiracka przemysłu rozrywkowego, której elementem było zabezpieczanie płyt z muzyką przed odtwarzaniem, zakończyła się spektakularnym zwycięstwem — sprzedaż płyt CD gwałtownie spadła, za to wzrosła sprzedaż płyt winylowych, których zabezpieczyć przed kopiowaniem nie da się. Rykoszetem oberwały sklepy muzyczne, które praktycznie zniknęły z rynku.

Potem nieco przycichło. Dziś znowu odżywa za sprawą raportu Międzynarodowego Stowarzyszenia Branży Fonograficznej (IFPI) Rzeczpospolitej, który omawia poniedziałkowa Rzeczpospolita.

Na 13 największych muzycznych rynkach świata pirackiej muzyki słuchała w ostatnim półroczu ponad jedna trzecia (a dokładnie 35 proc.) internautów – wynika z badania Ipsos Connect przeprowadzonego na zlecenie Międzynarodowego Stowarzyszenia Branży Fonograficznej (IFPI).

Użytkownicy kradną dziś głównie w sieci na wiele sposobów. Jednym z najbardziej bezczelnych nie jest wbrew pozorom nagrywanie z radia, lecz z serwisów typu youtube i innych, legalnych i oferujących muzykę za darmo w zamian za przerywanie jej reklamami jak spotify.

Da się już spiratować muzykę z serwisów pokroju Spotify, Tidala czy z Deezera, branża walczy teraz z największym wrogiem stosującym taką technologię w oparciu o bazę YouTube’a – niemającą niczego wspólnego z oryginalnym YouTube’em witryną Youtube-mp3.org, przeciwko której organizacje gromadzące producentów muzyki (m.in. IFPI i RIAA) skierowały we wrześniu tego roku sprawy do sądów w USA i Wielkiej Brytanii.

Jakie te bezprawne, godne potępienia działania, polegające na słuchaniu muzyki, przekładają się na kondycję branży? Prawda jest taka, że jeśli nie będzie się pozywać fanów i melomanów, to przemysł rozrywkowy czeka zagłada. Wynika to wprost z danych przytoczonych w raporcie.

Choć skala piractwa jest porażająca, a pomysłowość piratów szybko nadąża za nowymi sposobami udostępniania legalnej muzyki, zarówno artyści, jak i wytwórnie coraz więcej zarabiają na serwisach streamingowych.

Podobnie było przed rozpoczęciem pierwszej wojny z piratami. Wszelkie badania dowodziły, że piractwo zwiększa sprzedaż płyt i frekwencję na koncertach, ponieważ pozwala zapoznać się z nowościami. Ci, którzy ściągnęli sobie z sieci płytę swego ulubieńca po przesłuchaniu jej biegli do sklepu, żeby ją sobie kupić i postawić na półce. Przy okazji zgrywali ją sobie do odtwarzacza przenośnego. Postanowiono więc położyć temu kres i zaczęto zabezpieczać płyty przed kopiowaniem. Oczywiście zabezpieczeń nikt nie oferuje za darmo, więc ceny płyt rosły. Niemal równocześnie z wojną z piratami rozpoczęto tak zwaną wojnę głośności (loudness war), co sprawiło, że płyta na sprzęcie wartym tyle, co sportowy samochód, brzmiała jak kiepskiej jakości mp3 (trochę więcej na ten temat tutaj). Koniec końców zarżnąwszy sprzedaż płyt kompaktowych przemysł rozrywkowy odtrąbił sukces.

Teraz przemysł rozrywkowy przystąpił do „bitwy o internet”. Tym razem należy życzyć mu totalnej klęski. W przeciwnym razie doprowadzi do totalnej inwigilacji internetu. Wielce pazerna jest to bowiem branża. Swego czasu zaproponowano nawet pobieranie opłat za kilkunastosekundowe fragmenty utworów udostępniane przez serwisy oferujące pliki muzyczne!

Dodaj komentarz