Pełna odpowiedzialność

Na początku było słowo. Całe morze słów. Ocean. Potop. W roku 2008 — jak czytamy na stronie kancelarii Prezesa RM — gotowe były założenia przygotowywanej przez rząd reformy ustroju ochrony zdrowia. Reforma owa „będzie bazowała m.in. na przedstawionym dzisiaj wspólnie przez premiera i minister zdrowia Ewę Kopacz tzw. pakiecie otwarcia. Składają się na niego cztery ustawy, którymi Sejm zajmie się jeszcze w tym półroczu. Sześć dalszych ustaw zostanie przedstawionych w następnej kolejności. – Nie oznacza to jednak, że unikamy odpowiedzialności za ich treść i czas wejścia w życie, przyjmuję za to na siebie osobistą odpowiedzialność – powiedział premier.”

Jak zapowiedział tak zrobił — przejął pełną odpowiedzialność zdejmując ją z ministrów. Jej brzemię jednak było tak wielkie, że na reformę nie stało sił. Dlatego dwa lata później, w roku 2010 — jak donosi prasa — „Prezydent Bronisław Komorowski i minister zdrowia Ewa Kopacz rozmawiali o projektach ustaw związanych z reformą służby zdrowia.”

Wreszcie w roku 2011 doczekaliśmy się ustawy refundacyjnej, która miała uporządkować handel lekami, a wprowadziła nieopisany chaos i bajzel. Nawet prezydent nieśmiało zwracał uwagę, że „kilka zaproponowanych (w ustawie) przez rząd rozwiązań budzi wątpliwości natury konstytucyjnej”. Podstawowym celem ustawy było jednak zaoszczędzenie na refundacji leków i ten cel udało się osiągnąć.

Ale to nie koniec zmagań rządu ze służbą zdrowia. Okazało się bowiem, po pięciu latach (sic!), że nie działa ona jak należy. Ba! Działa źle! Odkrył to minister Bartosz Arłukowicz już po roku z okładem urzędowania. Ale nie tylko odkrył. Przedstawił plan naprawy sytuacji w służbie zdrowia do 2015 roku! W 2008 przystąpili do reformowania, a już w 2013 przedstawiają plan naprawy tego, co zreformowali! Czyż to nie cudowne tempo?

Dzisiaj dowiadujemy się z Gazety, która dowiedziała się od PAP, która dowiedziała się w centrali NFZ, że kontrolerzy Narodowego Funduszu Zdrowia zakwestionowali w ubiegłym roku ponad 23.000 recept na leki refundowane o wartości ponad 1,6 mln zł. Na apteki nałożono łącznie prawie 33 tys. zł kar umownych. Dlaczego zakwestionowali? Bo na przykład brak pełnych danych pacjenta i danych dotyczących osoby wystawiającej receptę, brak podpisu, pieczątki, nieprawidłowe lub niepełne nazwy i ilości leków, postaci, dawki, wielkości opakowań oraz dawkowanie. A zdarzają się także recepty realizowane po terminie lub odwrotnie — przed datą wystawienia. Kto jest karany za złe wypełnienie recepty przez lekarza? Toż to przecież oczywista oczywistość — aptekarz. Tyle, że jeśli jest aż tyle błędów (wykrytych), to znaczy, że system jest wadliwy lub zbyt skomplikowany, co w sumie na jedno wychodzi. I ukarać należy jego twórców, a nie aptekarzy. Skoro ktoś bierze pełną odpowiedzialność, to winien w końcu tę odpowiedzialność ponieść. Albo przynajmniej podzielić się nią z odpowiedzialnymi za zaistniałą sytuację.

Co to wszystko oznacza? Że siły i środki nakierowane są nie na sprawne działanie systemu, ale na wyszukiwanie pretekstu do ukarania. Zgodnie z zasadą 3z + 3k, czyli zaostrzyć, zagmatwać, zdelegalizować i karać, k…wa, karać. Skutek? Pacjenci coraz częściej są przez internistów odsyłani do specjalisty, kiedy proszą o recepty na leki. Dzieje się tak, ponieważ ustawa refundacyjna zmusza lekarzy do wpisywania na recepcie poziomu refundacji leku. Bo poziomów refundacji musi byc kilka. Jeden nie wystarczy. Że to zwiększa koszty działania systemu, zwiększa kolejki, utrudnia dostęp do specjalisty? A kto by sobie takimi duperelami głowę zaprzątał? Poza tym skomplikowany, nieprzejrzysty system jest co prawda zmorą dla chorych, ale także rajem dla wszelkiej maści oszustów. A ci w tym kraju stanowią grupę specjalnej troski. Na dodatek pozwala na wywieranie nacisku — mętne prawo umożliwia ukaranie dowolnego lekarza, przychodni czy szpitala w dowolnym momencie. I nawet nie trzeba szukać paragrafu, bo każdy pasuje.

Jakim torem podąża myśl ustawodawcza tego rządu i że nie chodzi o nic innego poza kasą świadczy pomysł ministerstwa finansów. Otóż projekt ustawy o zmianie ustawy o podatku od towarów i usług oraz Ordynacji podatkowej z dnia 1 marca 2013 r., „opracowany” przez resort finansów, przewiduje wprowadzenie z dniem 1 lipca 2013 r. odpowiedzialności solidarnej podatnika podatku od towarów i usług, na rzecz którego dokonano dostawy określonych towarów, za zaległości podatkowe wynikające z niewpłacenia tego podatku w terminie przez dostawcę na rachunek urzędu skarbowego. Czyli — mówiąc po ludzku — zostałeś oszukany przez oszusta? No to teraz zapłać VAT, którego on nie zapłacił. Uzasadnienie tego „pomysłu” jest proste jak praca w ministerstwie — oszukany „powinien się domyślić”, że towar jest trefny i nie kupować.

Rozumowanie w tym przypadku jest identyczne jak wtedy gdy dotyczy piractwa. Kiedy płyta z muzyką, filmem czy programem jest piracka? Ano wtedy, gdy ma „podejrzanie niską” cenę. Co prawda czasem w sklepie podczas wyprzedaży, w komisie, w lombardzie towar też ma „podejrzanie” niską cenę, a wcale nie jest nieoryginalny, ale żeby psa uderzyć ten kij w zupełności wystarczy. Gdy bowiem coś okaże się nielegalne zawsze strzela się do delikwenta z ciężkiego działa „można było się domyślić” względnie „trzeba było pomyśleć przed zakupem”. Identyczne przemyślenia najwidoczniej przyświecały myślicielom z MF, którzy uważają, że jeżeli cena odbiega od ceny rynkowej, to nabywca kupując działa w złej wierze. A jeśli nie odbiega, to też można się było domyślić, że to oszust.

Trzeba przyznać obiektywnie jedno — na karanie oszukanego za to, że dał się oszukać nie wpadł dotąd nigdzie nikt, wliczając w to tyranów, satrapów, dyktatorów i totalitarne reżimy. Dlatego należy poważnie i pilnie zastanowić się nad zmianą nazwy Pułtusk. Bo brzmi jak publiczne znieważenie organu…

Dodaj komentarz