Operacja „Sodoma” cz. 7

Następnego ranka Zorobabel obudził się, gdy słońce stało już nieprzyzwoicie wysoko. Mimo iż łoże w gościnnym apartamencie Lota było szerokie i wygodne, czuł się tak, jakby był kostką do gry po wielu godzinach podrzucania w srebrnym kubku przez namiętnych graczy. Wszystko miał obolałe i to bynajmniej nie po wczorajszym upadku, albowiem ból najdotkliwszy siedział w głowie, w środku. Z wolna i z trudem przypominał sobie wydarzenia poprzedniego wieczoru i nocy. Wyraźnie pamiętał tylko jedno: jak bardzo w pewnej chwili żałował, że uległ gościnnym namowom restauratora i na nocleg nie udał się, tak jak jego towarzysze, do miejskiego hotelu.

Owa chwila nastąpiła wtedy, gdy przy kolacji Lotowa żona obrzuciła go pytaniami. Niewiasta, acz sympatyczna, okazała się osobą nad miarę ciekawą, chciała wiedzieć wszystko: jak naprawdę jest tam, czy czasem nie trochę nudno; czy są jakieś rozrywki; czy siódmy dzień jest dla nich również dniem wypoczynku, bo przecież przez sześć dni nic nie robią, więc po czym niby mają wypoczywać; czy skrzydła nosi się na co dzień, czy tylko od święta, a jeżeli na co dzień, to czy zdejmuje się je na noc, a jeżeli się nie zdejmuje, to czy śpi się tylko na brzuchu, bo na wznak przecież nie można, a na boku niewygodnie; czy się je pierze od czasu do czasu, a jeżeli tak, to czy w domu, czy chemicznie; ile czego i w jakich proporcjach bierze się na ambrozję i jak długo należy ją gotować; czy nektar jest rzeczywiście taki wyśmienity, jak powiadają, i czy bardziej przypomina w smaku wino czy piwo, a może sok owocowy — i tak dalej, i tak dalej.

Dopiero z wybiciem północy udało się kierownikowi wymówić się zmęczeniem od dalszych indagacji i pójść do siebie. W mózgu miał kompletny młynek.

Nie sądzone mu było jednak długo zażywać zasłużonego wypoczynku. Ledwie zasnął, obudziło go delikatne, ale natarczywe pukanie. Była to starsza córka Lota, ta z zezem. Zapytała, czy dostojny sędzia nie odczuwa przypadkiem pragnienia i nie życzy sobie szklanki wody. Podziękował grzecznie, ale ona stała w swojej długiej nocnej koszulce, pod którą rysowało się to i owo, uśmiechała się z zażenowaniem i nie zdradzała najmniejszej ochoty opuszczenia pokoju. Musiał ją trzy razy zapewnić, że zaprawdę nie chce mu się pić, tylko spać, aby wreszcie poszła sobie westchnąwszy rozdzierająco. Zapadł się w nicość, ale zaraz obudziła go młodsza, ta z zajęczą wargą. Ta znów przyszła powiedzieć, że gdyby dostojny sędzia nie mógł zasnąć, to ona chętnie dotrzyma mu towarzystwa. Przysiadła na brzegu łóżka i zaofiarowała się, że może mu poczytać swoje wiersze albo zagrać z nim w belotkę, albo wszystko jedno, niech powie, na co ma ochotę. Pozbył się jej z trudem i potem długo jeszcze przewracał się bezsennie z boku na bok. Pewnie dlatego był teraz taki obolały.

Gdy wyszedł wreszcie na miasto, uderzyły go przede wszystkim transparenty. Wisiały wszędzie, nadawały ulicy wygląd odświętny. PRAWO i SPRAWIEDLIWOŚĆ głosił transparent wywieszony na domu Jerachy, a obok drugi, rozpięty nad zakładem cioci Achsy, zawiadamiał złotymi literami: SPRAWIEDLIWYM 50% ZNIŻKI. TUTAJ ZJESZ SPRAWIEDLIWIE I NIEDROGO — to nad gospodą Lota. Na budynku magistratu nie było wprawdzie żadnego transparentu, ale liczne strzałki, opatrzone napisem Sprawiedliwi, wskazywały drogę do punktu rejestracyjnego. Zorobabel uśmiechnął się z zadowoleniem.

Zarówno na rynku, jak i w bocznych uliczkach ludzie stali w długich kolejkach, wielokrotnie zakręconych. Wykupywano co się dało, głównie cukier i mąkę. Nie wiadomo, dlaczego tak jest, ale w obliczu kataklizmu wszyscy rzucają się przede wszystkim na cukier i mąkę.

— Moja sąsiadka Zefora — denerwowała się tkwiąca na końcu kolejki starsza niewiasta — już wczoraj, jak tylko się to zaczęło, zwiozła sobie po trzy worki i jeszcze worek kaszy na dokładkę!

— Spryciara! — powiedziała z uznaniem stojąca przed nią.

— Co jej przyjdzie z kaszy, jeżeli zginie? — zauważył sceptycznie chudzielec, przechodzący mimo w towarzystwie małżonki.

— A co jej przyjdzie z pieniędzy?

— Racja — zdecydowała żona chudzielca — chodźmy też coś kupić. Ale coś trwalszego: bransoletkę albo pierścionek.

I pociągnęła męża w kierunku tłoczących się przed sklepem jubilerskim Sydona.

Trudno się było poruszać, bo uliczni sprzedawcy warzyw i owoców również ustawiali się w kolejce wraz ze swoimi wózkami, do których znów formowały się kolejki z boków.

— Za czym tu się stoi? — informowali się gorączkowo świeżo przybywający.

— Za makaronem.

— Skądże, za biżuterią.

— Nic podobnego, bo za bananami.

— A tam, wszystko jedno! — mówili w końcu nowi i na wszelki wypadek zajmowali miejsca.

Stary Booz krążył zgodnie z rozkładem na dzień dzisiejszy, przystawał, bębnił i odczytywał odezwę. Ale wszyscy już ją znali i nikt go nie słuchał z wyjątkiem dzieci, które potem bawiły się z zapałem w tortury suche i mokre.

Zorobabel przyrzekł wprawdzie zajść do magistratu, gdzie od rana miał go oczekiwać burmistrz, postanowił jednak przejść się samotnie i rozejrzeć trochę po mieście. Gdy przeciskając się między ludźmi przecinał rynek, wydało mu się w pewnej chwili, że w mężu, wchodzącym właśnie do domu cioci Achsy, poznaje Azaryjasza. Widział go jednak tylko od tyłu i nie był pewien.

Zatrzymał się przed świątynią — tu kolejki nie było. Przyjrzał się pięknemu złoconemu portalowi i chciał wejść do środka, ale drzwi z oliwnego drzewa, przyozdobionego rzezaniem w cherubiny, lwy i jabłka leśne, były zamknięte. Na schodach siedział żebrak bez rąk i nóg, za to o wyjątkowo ujmującym obliczu. Zorobabel sięgnął do kieszeni, aby obdarować go jałmużną, i z przykrością uświadomił sobie, że nie ma ani srebrnika. Mruknął więc tylko coś niezrozumiałego i odszedł pośpiesznie.

Drugim miejscem, przed którym nie tłoczono się w kolejce, była narożna księgarnia. Kierownik pomyślał, że warto zaopatrzyć się w plan miasta, jako że zaraz za rogiem zaczynała się gmatwanina wąskich uliczek. Postanowił również kupić jakąś dobrą powieść na wypadek, gdyby następnej nocy znów nie mógł zasnąć.

Abimelech, właściciel księgarni, rozłożył ręce z ubolewaniem i wskazał puste półki. Niestety, żadnych nowości od lat nie ma. A co było, dawno wyprzedano.

— Jakże to? Stare książki wyczerpane, a nowych się nie drukuje?

— Nie drukuje się.

— Przecz-że? Zaprawdę, pojąć nie mogę!

Na pozór rzecz była istotnie trudna do pojęcia, ale wyjaśnienie okazało się proste. Otóż pisarze, których zresztą w mieście wysoce ceniono, zgłaszali pod adresem wydawców i władz miejskich rozliczne i uzasadnione pretensje: a to nie te książki wydano, które wydać należało, a to w nieodpowiednich nakładach. Po długich naradach postanowiono, że najlepiej będzie, jeśli członkowie związku literatów sami będą oceniali pracę swoich kolegów i decydowali, jakie książki, w jakiej kolejności i w jakich nakładach drukować należy. Od tego czasu nie ukazała się ani jedna pozycja.

— Trudno — westchnął Zorobabel. — Tedy poproszę tylko o plan miasta.

Ale planu miasta również nie było.

— Przecz-że?

Nim Abimelech zdążył udzielić wyjaśnienia, do księgarni wpadł zdyszany Chodorlahomer.

— No, jednakowoż znalazłem! — zachichotał radośnie. — Witaj, dostojny sędzio. U Lota powiedziano mi, że już opuściłeś swoje pielesze, więc przybiegłem tu.

— Jakże się domyśliłeś, sekretarzu, że tu mnie zastaniesz? — zdziwił się Zorobabel.

— Drogą eliminacji. Wiedziałem, że świątynia zamknięta, albowiem wszystkie kapłanki udały się po zakupy, że ty sam w kolejkach nie stoisz, bo po co, knajpy i lupanary odpadały, pozostała tylko księgarnia.

— W której zresztą nic nie można dostać — powiedział z goryczą Zorobabel. — Nie wiadomo, po co w ogóle istnieje.

— Istnieje po to, aby być widomym znakiem, iż władze miejskie popierają kulturę.

— Dostojny klient pragnął nabyć plan miasta — poinformował z szacunkiem Abimelech.

— Chodźmy, sam cię oprowadzę. A po drodze wyjaśnię, dlaczego nie ma planu.

Wyszli żegnani niskim ukłonem księgarza.

— To burmistrz polecił mi odnaleźć cię, sędzio — referował Chodorlahomer, ująwszy Zorobabela pod ramię i prowadząc ostrożnie po wyboistym, zmaltretowanym nieustannymi wykopkami bruku. — Burmistrz przekazuje ci przeze mnie życzenia dnia pomyślnego i zaprasza na bankiet uroczysty ku czci gości dostojnych, który wydany będzie wieczorem w złotej sali magistratu z udziałem pierwszych miasta tego.

— Dziękuję.

— Burmistrz polecił mi również wyrazić w jego imieniu głęboki żal, iż sam nie może towarzyszyć ci w zwiedzaniu miasta, jednakowoż zajęty jest układaniem listy gości, którzy zasiądą przy stole biesiadnym, i ustalaniem, kogo przy kim posadzić trzeba, kogo przy kim można, a kogo przy kim nie należy. Rzecz jest trudna, delikatna i wymagająca tak wysokiego rozeznania, że nikomu innemu powierzyć jej nie może.

Przechodzili ulicą, przy której mieściły się siedziby pisarzy i kompozytorów. Zorobabelowi wydało się w pewnej chwili, że w jednym z dwóch mężów, wchodzących właśnie do Gospody Artystów, poznaje Hoda. Widział ich jednak tylko od tyłu i nie był pewien.

Skręcili w ubogie zaułki, zamieszkane głównie przez drobnych rzemieślników: krawców, stolarzy, bednarzy, kołodziejów. Szli i szli, z jednej wąskiej i cuchnącej uliczki przechodzili w drugą, przeskakiwali rynsztoki, mijali sklepy, przed którymi i tutaj stały kolejki, warsztaty, otwarte na oścież zakłady fryzjerskie i trzeciorzędne burdeliki z wydekoltowanymi dziewczętami w wystawach. Tutaj bez przewodnika trudno byłoby nie zgubić się.

— Przyrzekłeś wyjaśnić mi, sekretarzu, przecz nie ma u was w sprzedaży planu miasta — przypomniał Zorobabel.

— Wyjaśnię ci. Tak zarządziły ongiś władze nasze, aby ułatwienia nie czynić nieprzyjacielowi, jeżeli przyjdzie mu ochota miasto nasze napaść i mieczem zdobyć. Mógłby wonczas wejść do księgarni, plan za drobną opłatą nabyć i bez trudności gdzie zechce trafić, szkód a niezbożności naczynić.

— A bez tego nie dałbyż sobie rady?

— Oczywiście! — bruzdy na obliczu sekretarza pogłębiły się jeszcze, jakby ktoś świeżo przejechał po nich pługiem, był to uśmiech. — Toteż owo zarządzenie zostało przez nowe władze zniesione i plan już zaplanowany. Wiele się u nas w ostatnich czasach zmieniło — dodał. — Pójdź, coś ci pokażę.

Pociągnął Zorobabela w bok i powiódł go szerszymi i bardziej reprezentacyjnymi ulicami. Wyszli wreszcie na obszerny, pusty plac.

— Tu stał do niedawna pomnik jednego z naszych poprzednich burmistrzów. Jak wiesz, dzisiaj wszyscy u nas podróżują indywidualnie lub zbiorowo i handlem zamiennym zasoby swoje pomnażają. Za jego czasów natomiast niechętnie zezwalano na wyjazd z miasta. Być może uważał, że im więcej poznajemy miast i krajów obcych a ludnych, tym boleśniej zdajemy sobie sprawę z naszej własnej małości i nieważności. Dla szczęścia obywateli najlepiej jest, gdy siedzą w domu, a jeśli ktoś sam tego nie rozumie, należy go przymusić. A teraz spójrz tu, sędzio.

Nie opodal wznosił się wysoki, nieco zmurszały już maszt. U jego szczytu cztery deszczułki, na których łuszczyła się ze starości żółta farba, ukazywały cztery strony świata. Wycięte były w kształt zwiniętej dłoni z wystawionym nieproporcjonalnie dużym palcem wskazującym. Na palcach napisano: północ, południe, wschód i zachód.

— Jak na drogowskaz — zauważył Zorobabel — informuje nader ogólnikowo.

— Jest to pamiątka z tamtych czasów, sędzio, ją to właśnie chciałem ci pokazać. Przypatrz się uważnie.

Zorobabel przypatrzył się uważnie i nagle wydał okrzyk:

— Na litość! Przecież te palce w dodatku wskazują fałszywe kierunki!

— Otóż to — zachichotał sekretarz.

— Ale przecież każdy mieszkaniec bez trudu mógł rzecz tę stwierdzić, spojrzawszy tylko, w której stronie słońce wstaje, a w której się chowa?

— W owych czasach wyznawano zasadę, że lojalny obywatel bardziej powinien wierzyć swoim władzom niż słońcu, o własnych oczach już nawet nie mówiąc…

Chodorlahomer chichotał długo, prawie przez całą powrotną drogę. Tę historię uważał za wyborny dowcip, aczkolwiek nie uważał jej za dowcip, dopóki nie była historią. Prawdopodobnie przez skromność zataił przed kierownikiem, że pomysł z drogowskazem zrodził się ongiś w jego własnej głowie. W różnych okresach miewał bowiem różne pomysły, które odznaczały się tylko jedną wspólną cechą: że znakomicie przylegały do okresu.

 

Azaryjasza i Hoda przydybał Zorobabel dopiero pół godziny przed rozpoczęciem bankietu.

— Gdzie byliście?

— Chodziłem po mieście w poszukiwaniu sprawiedliwych — poinformował Azaryjasz. — Jako poleciłeś.

— Ja takoż.

— A mnie się zdawało, że widziałem cię wchodzącego do tego grzesznego przybytku na rynku, którego nazwy nawet nie wymienię, albowiem usechłby mi język mój.

Azaryjasz lekko poczerwieniał i oczy jego uciekły w bok.

— W samej rzeczy wstąpiłem tam na moment, iżby odzyskać skradzione mienie nasze.

— Jak długo trwał ów moment?

— No… godzinkę, może półtorej…

— Ładny mi moment’.

— Ale za to mamy z powrotem dokumenta i pieniądze — stanął w obronie Azaryjasza Hod.

— Ty się lepiej nie wtrącaj, ciebie też widziałem wchodzącego do występnego lokalu, gdzie grzesznicy poją się alkoholem! — zgromił go Zorobabel. — Czy dokumenta odzyskałeś wszystkie? — zwrócił się ponownie do Azaryjasza.

— Wszystkie.

— A pieniądze?

— Owo właśnie sensacja co się zowie! Nie liczyłem ich na miejscu, jest to w niedobrym tonie, albowiem łacno mogłoby być poczytane za brak zaufania. A gdy przeliczyłem potem — okazało się, iż jest ich dwakroć więcej niż było!

— Jak to…?

— Rzekę: dwakroć więcej. Zupełnie tego nie rozumiem…

— Czego się martwicie — wyrwało się Hodowi. — Ludzie powiadają, że świąt i pieniędzy nigdy za wiele.

— Głupiś! — krzyknął Zorobabel. — Czy ty nie pojmujesz, co to jest? Łapówka!

— Łapówka? — jęknął Azaryjasz.

— Tak! Komuś się widocznie ubrdało, że za pieniądze może być potraktowany z surowością mniejszą jako inni… A powołan i zesłan ku piętnowaniu grzechu niezłomny sędzia przyjął łapówkę! Rozkoszna sytuacja, nie ma co! Trzeba te brudne pieniądze jak najśpieszniej oddać, rozumiesz?

— Dobrze, już lecę — porwał się Azaryjasz ochoczo.

— Zostań. Z magistratu poślemy przez woźnego. Nie musisz sam tego czynić.

— Nie muszę — zgodził się potulnie Azaryjasz i westchnął.

Budynek magistratu udekorowany był uroczyście zielenią i kwiatami. Z szerokich schodów aż na ulicę spływał piękny chodnik z włókna hizopu, po obu jego stronach ustawiono donice z palmami. Szpalerem palm i gapiów zaproszeni goście zmierzali ku wejściu, przy którym Abisur z drugim strażnikiem skrupulatnie sprawdzali zaproszenia, wymysłami, płazowaniem i kopniakami odpędzając próbujących dostać się na waleta.

Trzej sędziowie zgodnie z etykietą przybyli ostatni. Strażnicy skamienieli przepisowo jak dwa posągi, Abisur atoli nie wytrzymał i mrugnął poufale do Azaryjasza, byli bądź co bądź starymi znajomymi. Sam burmistrz oczekiwał dostojnych gości przy wejściu i powiódł ich ze wszystkimi ceremoniami do mieszczącej się na piętrze sali zwanej złotą. Wprawdzie jej ściany były raczej koloru brudno-brunatne-go, przypuszczać jednak należy, że nazwę ,,złota sala” uznano za lepiej brzmiącą niż ,,sala brudno-brunatna”. Wzdłuż jednej ze ścian biegł napis z róż sarońskich i lilii misternie uwity: SPRAWIEDLIWOŚĆ SPRAWIEDLIWYM! Nic to nie znaczyło, komponowało się jednak pierwszorzędnie.

Wielkie stoły pośrodku tylko dlatego nie uginały się pod ciężarem potraw, jako powinny stoły biesiadne, że wyciosane były grubo z cedrowych belek. Czegóż to na nich nie było: misy z soczewicą prażoną, pieczone jagnięta, ptactwo wszelakie różnościami nadziewane, a tuż w pryzmach owoce figi, szpikanardu, kasy i i cynamonu. I dzbany z winem najprzedniejszym z Akkaronu, z Zoar i Bet Dagon, i inne dzbany z orzeźwiającym moszczem z jabłek granatu.

Zorobabel, Azaryjasz i Hod szli prowadzeni przez burmistrza, odpowiadając uprzejmie na pełne szacunku ukłony i ściskając wyciągające się ku nim ręce. Nie znali tu nikogo, jako że wśród gości przeważali wysocy dygnitarze miejscy. Jedynie Hod natknął się w pewnej chwili na Sebeona, zaproszonego tu widocznie dla dekoracji. Poeta stał w towarzystwie męża o lwiej grzywie i fascynujących, nieco ironicznie spoglądających oczach.

— Kto to jest? — spytał Chodorlahomera, gdy już zasiedli na środkowych miejscach przy honorowym stole, gdzie z płaskich naczyń unosił się zapach ziół wonnych, mirry i aloesu.

— To Manases, nasz czołowy jednopnista. Ogromny talent!

— Czołowy co?

— Jednopnista. Twórca jednopnizmu, najmodniejszego obecnie kierunku. Zakłada on, iż wszystkie sztuki wywodzą się z jednego pnia, granica między nimi jest sztucznie uczyniona i płynna, zjawiska zasię najbardziej interesujące rodzą się na styku. Manases, jako jednopnista integralny, uprawia wszystkie dyscypliny równocześnie i we wzajemnym przenikaniu: dźwiękami wyraża wiersze, pisze obrazy i maluje symfonie.

— Niezwykle ciekawe! Chciałbym obejrzeć kiedyś taki na przykład napisany obraz…

— Zamierzaliśmy urządzić mu wystawę, jednakowoż zajęty był właśnie polichromowaniem swojej opery.

— Musi zaiste wspaniale brzmieć!

— Nie wiemy, albowiem nie ukończył jeszcze pracy nad wierszowaną choreografią, którą zamierza do niej wprowadzić. Jest w każdym razie najwybitniejszym przedstawicielem naszej kultury, krytyka wyraża się o nim w superlatywach. Ostatnio przyznaliśmy mu wysokie odznaczenie.

Musieli przerwać, ponieważ burmistrz Jachsyjel wstał i zadzwonił w kielich. Mowa, którą wygłosił, długa była, kunsztowna i mądrości rozmaitej pełna, przytaczać jej jednak nie warto, albowiem kto choć raz w życiu brał udział w oficjalnym bankiecie, bez wątpienia zmuszony był wysłuchać takiej samej. Wnikliwi badacze przypuszczają, że w prehistorii rodu ludzkiego wygłaszanie długich przemówień na początku bankietu odgrywało tę samą rolę, co preludium w grze miłosnej: służyło zaostrzeniu apetytu. Jest bowiem rzeczą bezsporną, że siedzący nad talerzami myślą w czasie przemówienia jedynie o upragnionym momencie, kiedy się ono nareszcie skończy i będą mogli rzucić się na jedzenie. Myślenie owo powoduje automatyczny napływ ślinki do ust oraz pobudza soki, co sprzyja w następstwie dobremu trawieniu. Tak więc przemówienia bankietowe miały początkowo swój głęboki sens fizjologiczny i zdrowotny, jak to się jednak często dzieje, z upływem lat zapomniano o tym i przerodziły się one po prostu w obyczaj uświęcony tradycją.

Burmistrz skończył nareszcie i wzniósł toast za zdrowie sędziów. Zorobabel grzecznie podziękował i zaproponował w odpowiedzi, aby ci, co piją, wypili za przyszłość miasta. Wprawdzie te dwa toasty nieco ze sobą kolidowały, ale pijącym takie drobiazgi nigdy nie przeszkadzają. Potem wszyscy żwawo zabrali się do zmiatania z talerzy i dopiero gdy nasycili pierwszy głód, z ust swych czynić jęli użytek podwójny: nie zaniedbując dalszego konsumowania smacznych rzeczy, wszczęli równocześnie towarzyską konwersację z sąsiadami.

— Zaprawdę, o ile zdołaliśmy się zorientować, całkiem sympatyczne jest miasto wasze i jego mieszkańcy takoż. Przecz właśnie tu grzech się rozplenił a rozpusta? — spytał Jachsyjela Azaryjasz, nie ukrywając, iż sprawia mu to zmartwienie.

Burmistrz uśmiechnął się wyrozumiale.

— Powiedział Salomon, syn Dawidowy: „Lepszy jest człowiek podły, który ma sługę, niżeli chlubny, któremu nie staje chleba”1). Znacie chyba przypowieści jego?

— I powiedział jeszcze ów król izraelski: „Wody kradzione słodsze są a chleb pokątny smaczniejszy”2) — dorzucił Chodorlahomer.

— Nie rozumiejcie przez to jednakże, iż grzeszymy dla samej przyjemności grzeszenia, rzecz się ma wcale inaczej. Kiedyż człowiek albowiem grzeszyć może, ile dusza jego a ciało zapragną? Tylko wtedy, kiedy ma po temu warunki. A jeśli udało mu się stworzyć odpowiednie warunki, oznacza to, iż zdołał wydźwignąć się i osiągnąć w życiu swoim właściwy poziom. Możliwość popełniania grzechu jest zatem w społeczeństwie naszym miernikiem pozycji.

— Dlatego też ci — kontynuował myśl burmistrza Chodorlahomer — których nie stać na grzechy wielkie, uprawiają choćby pomniejsze: rzemieślnicy, kelnerzy i studenci lenistwo, ekspedientki i drobni urzędnicy niegrzeczność a gburowatość. To przynajmniej częściowo zaspokaja ich ambicje i daje jakie takie poczucie awansu.

— Jasne? — spytał Jachsyjel.

— Straszne — odparł Zorobabel i zadumał się smętnie.

Rozpoczęły się występy artystyczne z udziałem najlepszych sił, niespodzianka przygotowana przez burmistrza dla dostojnych gości. Rozsunięto kotarę w głębi, odsłaniając niewielkie podium. Najpierw wbiegło na nie dwanaście dziewcząt. Były wysokie, gibkie, miały wstążki we włosach i obnażone piersi. Powitano je gorącymi oklaskami. Wykonały szereg tańców: ,,Taniec Racheli”, ,,Taniec szakala”, „Taniec rycerski z włócznią” i „Taniec kozła ofiarnego, żegnającego się z kozą”. Zwłaszcza w tym ostatnim tańcu ruchy tancerek stawały się chwilami wyuzdane, zadzierały swoje spódniczki z wyszywanej skóry baraniej tak wysoko, że odsłaniały do połowy zgrabne łydki. Zorobabel wyczyniał oczyma skomplikowane manewry, aby na pozór patrząc, jak każe grzeczność, równocześnie nie widzieć, jak każe skromność. Zupełnie inaczej Azaryjasz: przechylony przez stół chłonął widok, usta miał półotwarte, na policzkach ceglaste wypieki. Zapewne był bardziej uwrażliwiony na plastykę ruchu i artyzm kompozycji. A Hod skorzystał z zamieszania, aby niepostrzeżenie nalać sobie kielich wina zoarskiego i wychylić go duszkiem.

Po tancerkach na podium pojawił się z gitarą ulubieniec publiczności Kaat — Taak, śpiewający mleczarz. Urządzono mu owację i zmuszono do wykonania po kolei całego repertuaru. Największym powodzeniem cieszył się jak zwykle jego żelazny szlagier, piosenka o biednym, ale uczciwym Abakuku. Wszyscy znali ją na pamięć, a że wszystkim nieco szumiało już w głowach, więc śpiewali razem z nim:

Aba-kuk, Aba-kuk,
Wcale nie kradł, chociaż mógł,
Nie chciał robić lewych sztuk
Aba-kuk, Aba-kuk!

i dalej:

Aba-kuk, Aba-kuk,
Wkrótce z głodu leciał z nóg,
Zebrać poszedł więc na róg
Aba-kuk, Aba-kuk!

Cieszyli się jak dzieci i wołali: bis!

Gwoździem programu okazała się jednak pieśń ostatnia, skomponowana specjalnie na dzisiejszy wieczór i dziś po raz pierwszy produkowana. Kaat nieoczekiwanie zakołysał po kobiecemu biodrami, wypiął nie istniejący biust, po czym drobnym, ale energicznym krokiem starej damy przydreptał do honorowego stołu. Obrzucił siedzących za nim notabli spojrzeniem pełnym obrzydzenia i zaśpiewał zgrzytliwym sopranem:

O sędzię, ja rzekę wam wszystko,
Przemów, prawdo, moimi usty:
Oto weszliście w grzechu siedlisko,
Bezprawia i rozpusty.

W tym mieście porubstwa, perwersji i zła
O jakże niewiele jest takich jak ja!

Wszyscy wybuchnęli śmiechem, bo niezwykle udatnie naśladował sposób poruszania się i mimikę Jerachy, głos jej zaś podrabiał po prostu do złudzenia. Ktokolwiek choć raz zetknął się z Czcigodną, nie mógł jej nie rozpoznać.

— Brawo! — zawołał Chodorlahomer.

— On jest wspaniały! — entuzjazmował się siedzący obok dygnitarz.

Kaat z ponurą miną uciszył ich gestem i śpiewał dalej:

Tu z pięknym frazesem na ustach,
Takim jak Bóg lub idea,
Złodziej okrada oszusta,
Oszust kantuje złodzieja.

Chór dziewcząt za kulisami podchwycił refren:

W tym mieście porubstwa, perwersji i zła
O jakże niewiele jest takich jak ja!

Śpiewak przespacerował się wzdłuż stołu, każdemu po kolei zaglądając głęboko w oczy.

Prawa tu rządzą wilcze
I zbrodnia się rozplenia,
Że już ze wstydu przemilczę
Seksualne zboczenia.

W tym mieście porubstwa, perwersji i zła
O jakże niewiele jest takich jak ja!

Tym razem refren śpiewała już prawie cała sala, klaszcząc do taktu. Wyróżniał się jednopnista Manaes, fałszował bowiem przeraźliwie.

Tu każda poza mną niewiasta
W moralnym nurza się bagnie,
Mąż zasię bądź pederasta,
Bądź cudzych małżonek pragnie.

Hod nie wytrzymał i przyłączył się do chóru:

W tym mieście porubstwa, perwersji i zła
O jakże niewiele jest takich jak ja!

Jego szkolony i dźwięczny tenor, ćwiczony wprawdzie na innego rodzaju pieśniach, bez trudu wybił się ponad inne głosy. Zainkasował oklaski, tylko Zo-robabel posłał mu ponad głową Chodorlahomera mordercze spojrzenie.

Aplauz po piosence był olbrzymi. Kaatowi-Taakowi tak długo nie pozwolono odejść, aż odśpiewał ją jeszcze raz od początku do końca.

— Baczcie, dostojni goście, teraz bowiem będzie najciekawsze — powiedział burmistrz. — Ujrzycie popis absolwentów WSZ, który właśnie przed kilku dniami chlubnie ukończyli studia.

— Co to jest WSZ? — spytał Zorobabel.

— Wyższa Szkoła Złodziejska. Bo mamy dwie — wyjaśnił z dumą Chodorlahomer — średnią i wyższą.

Absolwenci, młodzi chłopcy i dziewczęta, rozpierzchli się po sali. Przysiadali się do stołów, tam, gdzie ich zaproszono, i wdawali się w grzeczny dyskurs z biesiadnikami, zachowując wobec swoich starszych i szacownych rozmówców należny dystans. Pomimo tego dystansu wszystkim interlokutorom po kilku minutach ginęły najrozmaitsze przedmioty: jednemu portfel z pieniędzmi z kieszeni, drugiemu złoty wisiorek, który nosił na brzuchu, trzeciemu kosztowna klamra spinająca galowy sandał. Wszystkie skradzione przedmioty były, rzecz jasna, bezzwłocznie zwracane, szło tylko o pokaz profesjonalnej zręczności. Gościom zabawa ogromnie się podobała, kpinkom z okradzionych i śmiechom nie było końca.

— Mamy bardzo zdolną młodzież — powiedział z dumą burmistrz Jachsyjel.

— Popieracie złodziejstwo, które jest wszakże jednym z grzechów głównych! — oburzył się Zorobabel.

— Nic podobnego, wcale nie popieramy. Jeżeli ktoś z nich przyłapany zostanie na kradzieży, pójdzie do więzienia. Jednakże historia uczy nas, że złodziejstwo zawsze istniało i zawsze istnieć będzie. Skoro więc kraść będą i tak, niech przynajmniej czynią tę rzecz prawidłowo i z uwzględnieniem najnowszych osiągnięć.

— Troszczyć się przy tym musimy o etykę zawodu, iżby zmazy nie doznała — podjął Chodorlahomer. — Chociaż powiedziane jest: „Korona starców są synowie synów ich, a ozdoba synów są ojcowie ich”3), młodzi w ostatnich latach w godny pożałowania sposób lekceważyli sobie zasady, skrupulatnie przestrzegane przez ich ojców i dziadów. Potrafili na przykład wyciągnąwszy komuś portfel z pieniędzmi nie odesłać znalezionych w nim dokumentów, co jest wszakże elementarnym obowiązkiem szanującego się złodzieja. Takoż niedbale kradnąc często uszkadzali ubrania okradanych, a czasem nawet czyniąc pośpiesznie a bez należytej pieczołowitości niszczyli przedmiot kradziony. Tym wszystkim brakom zapobiega już średnia szkoła, stosując odpowiednie ćwiczenia praktyczne i teoretycznymi wykładami rzecz podbudowując.

— Na wyższe studia przyjmowany jest tylko taki, któren wyjątkowo zdolny a pilny ponad miarę okazał się być. Ów mieć musi średnią szkołę ukończoną pochwalnie i najmniej lat trzy praktyki nieprzerwanej. Co oznacza, iż profesję swoją złodziejską przez trzy lata czyniąc, ani razu za rękę złapać się nie dal, w przeciwnym bowiem razie przerwę przymusową zasądzoną by miał.

— Czy naukę swoją kończąc, egzamina jakoweś przejść muszą? — zainteresował się Azaryjasz.

— Różnorakie wielce i zaprawdę trudne wysoce. Profesorami albowiem są starzy i zasłużeni złodzieje, którzy sztuczki wszelkie a podstępy zawodu swojego na pamięć znają. Egzaminowany jednakowoż obowiązany jest w czasie udzielania odpowiedzi na teoretyczne zapytania okraść równocześnie egzaminatora swego w sposób tak zręczny, iżby ów nic a nic nie zauważył.

Przerwał im gromki wybuch śmiechu. Okazało się, iż Hod wdał się na boku w rozmowę z jednym z absolwentów. Po kilku minutach z przerażeniem stwierdził, że nie ma na sobie spodniej bielizny.

— Dostojny sędzia nie mógł przewidzieć, że trafił na naszego prymusa — powiedział śmiejąc się nobliwie wyglądający jegomość siedzący naprzeciw burmistrza, prawdopodobnie rektor.

Bawiono się wesoło aż do północy.

Również do północy podrzemywał w kancelarii magistratu dyżurny urzędnik, mający przyjmować zgłoszenia sprawiedliwych. Ale przez cały dzień nie zgłosił się nikt.


1)  Księga Przysłów 12:9 (Biblia Gdańska)
2)  Księga Przysłów 9:17 (Biblia Gdańska)
3) Księga Przysłów 9:17 (Biblia Gdańska)

Dodaj komentarz