Operacja „Sodoma” cz. 3

W zeszły piątek próbowaliśmy zgłębić tajemnicę znikania z przestrzeni publicznej dzieł jeśli nie wybitnych, to na pewno wartych ocalenia od zapomnienia. Jako przykład posłużyła powieść Jerzego Jurandota (1911—1979) „Operacja »Sodoma« czyli dziewiąty sprawiedliwy”. Ponieważ trudno zrozumieć powód braku wznowień zarówno w czasach minionych — ostatni raz została wydana w 1971 roku — jak i obecnych — po transformacji ustrojowej nie została wydana wcale — na podstawie krótkiego fragmentu, więc dziś kolejny, jak poprzednio podzielony na dwa podfragementy. Tydzień temu rozstaliśmy się z aniołami w momencie, gdy Zorobabel z Azaryjaszem zachodzili w głowę gdzie mógł podziać się Hod. Tymczasem…

Był niedaleko. Poszedł wskazaną przez mleczarza ulicą i skręcił w pierwszą w prawo, a potem w drugą w lewo. Nie był co prawda zupełnie pewien, czy nie przykazano mu uczynić akurat odwrotnie. Na szczęście uszedłszy nie dalej niż o rzut kamieniem natknął się na dość ponurą budowlę, przystrojoną jednak mnóstwem wieżyczek z kości słoniowej. Po obu stronach wejścia granitowe kolosy, muskularne, lecz o natchnionych obliczach intelektualistów, podtrzymywały ciężką tablicę z wyrzeźbionym napisem: GRAFOMAN ZE STAŻEM ZOSTAJE PISARZEM. Była to więc bez wątpienia siedziba związku literatów. Na sąsiedniej, bliźniaczo podobnej kamienicy nie było wprawdzie żadnego napisu, za to nad wejściem umieszczono godło w kształcie pęku kluczy i wytrychów wiolinowych, wskazujące niedwuznacznie, że mieści się tu stowarzyszenie kompozytorów. A zatem była to dzielnica bohemy, trafił, gdzie trzeba. Gospoda Artystów powinna się znajdować gdzieś niedaleko.

Istotnie, po jeszcze kilku krokach w nozdrza Hoda uderzył i na chwilę zamroczył go wydobywający się z jakiegoś lokalu pomimo zamkniętych drzwi i okien kondensat wyziewów alkoholowych i smrodu tytoniowego. Nie spojrzawszy nawet na szyld, nie miał wątpliwości: to tu.

Mroczna i z natury swej dość ponura sala Gospody o tej porze wyglądała jak pobojowisko: na stołach, wśród talerzy z nie dojedzonymi zwłokami kurcząt i jagniąt, walały się trupy butelek, plamy po winie na obrusach miały kolor zakrzepłej krwi. Pod stropem wisiała sina chmura dymu, z trudem przepuszczając migotliwe światło kaganków, wydobywające z półcienia sylwetki nielicznych biesiadników.

Jeszcze kilka godzin temu panował tu normalny gwar i ścisk. Gospoda Artystów była lokalem modnym i stoły należało zamawiać z góry. Bywali tu przede wszystkim ci, których samopoczucie mile łechtał fakt, iż spożywają swój posiłek w sąsiedztwie znakomitości sceny, pióra i pędzla. Nie zawsze znali te znakomitości choćby z widzenia i niejednokrotnie dentysta i jego rodzina z zazdrosnym podziwem zerkali na okupującego sąsiedni stół właściciela wędliniarni, podejrzewając w nim któregoś z tytanów literatury. Z kolei wędliniarz i jego połowica czuli się wywyższeni i uszlachetnieni sąsiedztwem dentysty, w którym widzieli otoczonego gronem uczniów znakomitego malarza. W ten sposób wszyscy obecni, zapijając nie najlepszym acz drogim winem swoje mięsiwa, mieli równocześnie poczucie uczestnictwa w jakimś wzniosłym akcie zbiorowym i tkwili przy stołach aż po kres wytrzymałości, by jak najdłużej nasiąkać niepowtarzalną atmosferą prawdziwej sztuki.

Teraz jednak, kiedy pomimo ciężkich zasłon przez okna wdzierało się nieprzyjemne, trzeźwe światło dnia, na sali pozostali już tylko najwytrwalsi. Gdzieniegdzie ktoś spał, złożywszy ciążącą nad wyraz głowę na stole, tu i tam pojedyncze niedobitki (czy może raczej: niedopitki) z wysiłkiem udawały przed sobą, że się jeszcze bawią, ówdzie potargana i blada niewiasta przyglądała się ze zdziwieniem własnej piersi, która korzystając z zamieszania wypsnęła się spod bluzki i zażywała zakazanej wolności.

Jedynie poeta Sebeon nie miał jeszcze dość, ale o nim wiedziano powszechnie, że ilość wina zdolna zabić wołu jemu dopiero zaostrza pragnienie. Wszelako jak wielu rasowych biboszów nie lubił pić sam i teraz cierpiał niewymownie, nie widząc wokół siebie nikogo, kto by zdolny był jeszcze trącić się z nim szklanką. Wejście Hoda wyrwało go z otępienia i rozbudziło w nim nową nadzieję.

— Ej, przybyszu, kimkolwiek jesteś, samo niebo mi ciebie zsyła! Czy nie zwilżyłbyś gardła owym trunkiem, od którego wprawdzie bydlę staje się większym bydlęciem, ale w człowieku budzi się dopiero prawdziwy człowiek?

— Dziękuję, szlachetny fundatorze, napiję się chętnie — skłonił się grzecznie Hod. Przysiadł się, tobołek stawiając obok siebie na ławie. — A co do tego, czy zesłało mnie specjalnie niebo, nie uważam, iżby to było wykluczone — dodał westchnąwszy pobożnie.

Na stole pojawiła się świeża butelka.

*

Zorobabel i Azaryjasz przemierzyli rynek jeszcze raz wzdłuż i jeszcze raz wszerz, po czym kierownik poczuł, iż omdlewa z upału, zmęczenia i głodu.

— Nie będziemy go dłużej szukali — zdecydował. — Skorzystajmy z zaproszenia tego Joasa i chodźmy jeść. Trzeba mi przy okazji porozmawiać z tymi grzesznikami, dlategom się zgodził ucztować z nimi.

— Zróbmy inaczej — zaproponował Azaryjasz. — Ty idź, a ja tu zaczekam na Hoda.

Zorobabel nie wierzył własnym uszom, nawet się nieco zaniepokoił. Tłuścioch Azaryjasz wymawiający się od jedzenia — to się jeszcze nigdy dotychczas nie zdarzyło!

— Co się stało? Czyżbyś nie odczuwał głodu? Możeś zachorzał?

— Nie, nie, zdrów jestem, kierowniku. I nie mogę zaprzeczyć, iż głód odczuwam, wnętrzności moje boleśnie świdrujący. Zwłaszcza że nasza czcigodna i sprawiedliwa okazała się nędznym skąpiradłem. Gdy przykazała służebnicy swojej odnieść śniadanie, zamiast polecić jej, aby przyniosła jeszcze dwa, przekląłem ją wstecz do dziesiątego pokolenia. Do przodu nie było co przeklinać, albowiem sądząc po wyglądzie na niej ród się zakończy.

— Czemu więc nie chcesz udać się do gospody, iżby głód swój zaspokoić?

— Wolę zaczekać na Hoda. Obawiam się, iż nie znalazłszy nas tutaj uczuć się może opuszczonym i samotnym, przez co żałość się w nim zalęgnie a gorycz zdrowiu szkodliwa…

Tak daleko posunięta troskliwość musiała wzbudzić podejrzenie nawet w ufnym sercu Zorobabela.

— Co knujesz? Mów prawdę!

Pod spojrzeniem kierownika Azaryjasz zmieszał się i jakby lekko zarumienił.

— Dobrze, powiem prawdę — zgodził się potulnie. — Idzie mi o tę służebnicę, Tamar. Sprawia wrażenie istoty niewinnej i nie zepsutej. Żywię głębokie wewnętrzne przekonanie, że ona również jest sprawiedliwa. Osobiście zawsze wierzyłem, że sprawiedliwość jest piękna. Czy zwróciłeś uwagę na jej biust?

— Co zamierzasz zatem?

— Uważam, że obowiązkiem moim jest sprawdzić bez zwłoki. Jeżeli przeczucie mnie nie myli, mielibyśmy już dwie sprawiedliwe, dwadzieścia procent planu. Jak na jeden poranek zaprawdę piękny wykon…

— Oj, Azaryjasz, Azaryjasz! — pogroził palcem Zorobabel. — Taki poważny anioł, w stopniu zastępcy proroka. Jeżelibyś się tu wdał w jakąś awanturkę…

— Kierowniku! W moim wieku?

— Niestety, właśnie w twoim wieku nawet anioły robią głupstwa. No cóż, ufam twojemu rozsądkowi.

Azaryjasz wyczekał, aż kierownik zniknie za drzwiami gospody Pod Słupem Soli, po czym drobnym truchcikiem zawrócił pod dom Jerachy. Schował się w cieniu kolumny, podtrzymującej balkon, i cichutko zawołał:

— Tamar!

Odpowiedzi nie było. Wspiął się zatem na palce i zasłaniając usta dłonią zawołał w stronę pierwszego piętra:

-— Tamar! Odezwij się!

I znów nic. Obszedł więc dom dokoła, odszukał okno kuchni i usiłował w nie zapukać, ale umieszczone było za wysoko. Wtedy zakasał swoją długą i dostojną szatę i spróbował od niewidocznej dla przechodniów strony wdrapać się po kolumnie do góry, aby zajrzeć do środka. Przy jego tuszy i braku treningu szło to jednak nader opornie. Nie zauważył przy tym, iż już od dłuższej chwili obserwuje z ukrycia jego manewry mąż o wyglądzie srogim, odziany w uniform i zbrojny w pałasz. Gdy po kilku bezowocnych próbach Azaryjaszowi udało się wreszcie wspiąć na wysokość paru stóp, mąż ów wychynął z cienia i chwyciwszy za kraj szaty brutalnie ściągnął go na dół.

— Czego szukasz tu, podejrzany osobniku? Po co kręcisz się w tym miejscu i zachowujesz jak wiewiórka albo zgoła pawian na drążku?

Azaryjasz w pierwszej chwili przybrał wyraz obrażonej dumy, szybko jednak zorientował się, jak bardzo jest on nieadekwatny do stanu, w jakim się znajdował. Dyskretnie obciągnął więc na sobie suknie i przygładził zmierzwioną brodę.

— Kto jesteś i jak śmiesz nazywać mnie podejrzanym osobnikiem?!

— Jestem Abisur, strażnik. Nazywam cię podejrzanym, ponieważ dla mnie każdy, kogo nie znam, jest podejrzany, to należy do mego zawodu. Tylko ci, których dobrze znam, nie są podejrzani, gdyż wiem o nich wszystko: że ten na przykład to złodziej, a tamten — morderca.

Srogi mąż poprawił pałasz, który nieustannie zsuwał mu się z biodra na brzuch, zdjął hełm, otarł chustką pot z czoła, nałożył hełm z powrotem i stuknął obcasami.

— No, idziemy na odwach.

— Po co?

— Taki rozkaz. Jeżeli kogoś nie znam, a zwrócił moją uwagę, winienem odprowadzić go na odwach. Ma-arsz!

Spacer pod eskortą był jednak ostatnią rzeczą, o jakiej w tej chwili marzył Azaryjasz. Na jego obliczu wykwitł życzliwy uśmiech, a jego głos zabrzmiał jak posmarowany miodem:

— Zaprawdę jesteś służbistą godnym najwyższej pochwały, strażniku. Twoje władze przełożone winny być z ciebie dumne! Czujność, czujność i jeszcze raz czujność — oto co powinno cechować funkcjonariusza, piastującego tak odpowiedzialne stanowisko. Tym razem jednak sprawa jest prosta: nie znasz mnie, albowiem jestem cudzoziemcem.

Abisur zasępił się.

— Tym gorzej, tym gorzej. Podejrzewam, że kręcisz się tutaj, żeby coś ukraść. Pomnij zatem: u nas kraść mogą tylko swoi i to w sposób powszechnie stosowany, niejako uświęcony tradycją. W przeciwnym razie…

— Idą do kryminału — domyślił się Azaryjasz.

— Niekoniecznie. Ale tracą poparcie opinii publicznej.

Dokoła nich zaczął się już gromadzić mały tłumek gapiów.

— Patrzcie no — wydziwiała jakaś niewiasta — zdaje się, że Abisur złapał złodzieja. Trafiło się ślepej kurze.

Na złodzieja za mało porządnie wygląda, może nielegalny defraudant albo deprawator nieletnich — zgadywał stojący obok niej uczeń.

— Rozejść się! — wrzasnął Abisur. — Nic tu nie ma do patrzenia!

Gapie posłuchali niechętnie.

— Więc jak, idziemy w końcu na odwach czy nie idziemy? Bo handryczyć się tu z tobą nie mam czasu, muszę dokończyć obchodu.

— Zaprawdę, nie jestem złodziejem — zapewniał Azaryjasz. — Odejdź w spokoju, strażniku.

— Mam-li wierzyć ci na słowo?

— Możesz, słowo daję.

Abisur zmarszczył czoło, ściągnął brwi i utkwił wzrok w nieokreślonej dali. Widać było, że intensywnie myśli, i widać było również, że czynność ta nie przychodzi mu łatwo.

— Gdybyś się przyznał, sprawa byłaby prosta. A właściwie też nie: gdybyś się przyznał, że jesteś przestępcą, nie miałbym prawa wierzyć ci na słowo, albowiem słowa przestępcy nie zasługują na wiarę. Zaś nie wierząc nie miałbym pewności, iż w samej rzeczy jesteś przestępcą, za jakiego się podajesz. Nie mając zaś tej pewności, nie miałbym prawa ci nie wierzyć i musiałbym przyjąć, że istotnie jesteś przestępcą, tak jak twierdzisz. Ale to jeszcze stosunkowo proste. Z tobą jednak sprawa jest znacznie bardziej złożona, albowiem nie przyznajesz się, lecz zaprzeczasz, co może być prawdą, ale może być również świadomym wprowadzaniem w błąd organów władzy, stanowiącym dodatkowe przestępstwo, przewidziane w odpowiednich paragrafach.

Strażnik zdjął hełm i ponownie otarł czoło z potu.

— Słowo daję, cudzoziemcze, służba moja jest niezwykle trudna i skomplikowana, a uposażenie po potrąceniu podatków ledwie pozwala związać koniec z końcem. Nie masz tam czegoś zagranicznego do sprzedania? Dobrze zapłacę.

— Nie, nie mam nic.

— Fatalnie, jestem dziś bez początku — westchnął Abisur. Nałożył hełm, zasalutował i miarowym krokiem ruszył w dalszy obchód.

Równocześnie z drobnym tupotem sandałów o bruk nadeszła od drugiej strony Tamar.

— Tamar! — ucieszył się Azaryjasz. — A ja tu czekam, szukam cię, wołam…

— Co się stało?

— Mam bardzo ważną sprawę. Czy możesz ze mną chwilę porozmawiać?

— Nie. Zbałamuciłam u rzeźnika, a muszę jeszcze wstąpić na targ po warzywa. Ostatecznie możesz mnie odprowadzić, pogadamy po drodze — dodała widząc, że zmartwił się nie na żarty (jeżeli oczywiście dopuścimy, że w ogóle można się zmartwić na żarty).

Ruszyli wąskimi uliczkami w stronę miejskiego targowiska. Traf sprawił, że była to ta sama droga, którą godzinę temu przemierzył Hod. Dziewczyna szła lekko, sprężyście i szybko, jakby miała w środku motorek, zaopatrzony dodatkowo w wentylator. Natomiast biedny Azaryjasz, dzielnie dotrzymujący jej kroku, wentylatora takiego nie posiadał i przekonywał się dowodnie, iż ciało jego obok znacznej ilości tłuszczu zawiera również, jak obliczyli uczeni, około czterdziestu sześciu litrów wody. Czuł, że za chwilę można go będzie całkowicie z niej wyżąć. Mnóstwo wysiłku kosztowało go dodatkowo wciąganie brzucha, co zazwyczaj nie daje żadnego widocznego efektu, ale co praktykuje z reguły każdy mąż powyżej pewnego wieku znajdując się w towarzystwie niewiasty poniżej pewnego wieku.

— Więc o co chodzi? — spytała Tamar.

— Co robisz dziś wieczór?

Dziewczyna roześmiała się, ukazując zęby, które były jako sznur pereł unurzanych w serze śmietankowym.

— To zadziwiające. Jesteś cudzoziemcem, a mówisz językiem wspólnym wszystkim mężom w tym mieście. Od lat żaden z nich nie zaczął rozmowy ze mną inaczej niż od słów: co robisz dziś wieczór, Tamar?

— Więc co robisz dziś wieczór, Tamar?

— Jestem zajęta. Moja pani mnie potrzebuje.

— Postaraj się zwolnić. Pójdziemy gdzieś na wino i muzykę. Albo będziemy spacerowali na wzgórzu między cedrami i słuchali razem wielkiego milczenia nieba.

— Cóż cię tak przy piliło? — zdziwiła się Tamar.

— Ty tego nie możesz zrozumieć, uosobienie niewinności. I ja też nie bardzo rozumiem. Ale ujrzawszy ciebie odczułem w sobie płomień, którego ani wody wielkie nie mogłyby zagasić, ani rzeki zatopić. Chciałbym całować twoje wargi, które się zdają jako owoc nader słodki wargom moim. Chciałbym całować twoje oczy, które są jako dwa światła, wskazujące drogę wędrującemu przez noc.

— Ładnie to powiedziałeś — przyznała Tamar. — W naszych czasach tylko siwobrodzi potrafią jeszcze tak przemawiać do dziewczyny.

— Nie jestem wcale taki stary, wierz mi! — przekonywał Azaryjasz gorąco. — Gdybym zgolił tę brodę, wyglądałbym jeszcze całkiem, całkiem. I co najważniejsze duszę mam młodą. Więc jak, umówisz się ze mną?

Przechodzili właśnie obok Gospody Artystów. Gdyby Hodowi zachciało się spojrzeć w tym momencie w okno, zaskoczyłby go widok szacownego członka delegacji w arcyniepoważnych lansadach dokoła pięknej nieznajomej. Gdyby zasię Azaryjaszowi przyszła ochota rzucić okiem do środka, ujrzałby ze zdziwieniem swego współdelegata miłośnie obejmującego butelkę, przy czym ruchy jego były chwiejne, a oczy jego były mętne, a język jego plątał się co nieco między zębami jego.

 

Hod i Sebeon byli ostatnimi już gośćmi na sali. Dokoła nich ściągano popaćkane obrusy, kładziono na stołach odwrócone do góry nogami ławy, zamiatano podłogę. Oni jednak nie skończyli jeszcze butelki ani rozmowy, przy czym należy zaznaczyć, iż butelka, która kończyła rozmowę, nie była bynajmniej tą samą, która ją rozpoczynała.

— Wszystko, co było przede mną, było prekursorstwem. Wszystko, co będzie po mnie, będzie epigoństwem. Jedynym prawdziwym poetą jestem ja, Sebeon. Rozumiesz?

— Rozumiem, Sebeonie.

— Możesz mi mówić: Sebek. Jesteś równy chłop.

— Ty też. Gdybyś nie pił tyle, mógłbyś może być i jednym z dziesięciu. Niestety, golisz jak żyletka.

Sebeon uderzył pięścią w stół.

— Nie chcę być jednym z dziesięciu! Nie chcę być jednym z pięciu, ani nawet jednym z dwóch! Jestem jednostką wyobcowaną, indyferentną i mam najpiękniejsze w mieście kompleksy.

— Zaprawdę — bełkotał Hod — to, co mówisz, jest dziwne i wywołuje szum w mojej głowie, w której i tak już szumi to wyśmienite wino z Zoar…

Podszedł gruby i łysy Laban, kierownik sali i wykidajło niezrównany, przez bywalców zwany pieszczotliwie Labandytkiem. Skłonił się nisko przed Sebeonem.

— Proszę wybaczyć, mistrzu, ale zamykamy. Nie muszę dodawać, że wieczorem stolik mistrza będzie oczywiście zarezerwowany jak zawsze.

Dodaj komentarz