Operacja „Sodoma” cz. 2

— Zaczekaj, Tamar — zastąpił drogę odchodzącej Zorobabel. — Chcemy z tobą chwilę porozmawiać.

— Nie mam czasu na rozmowy, moja pani będzie się gniewała.

— Chodzi nam właśnie o twoją panią. Czy dawno u niej służysz?

— Starczy.

— Zali zadowolona jesteś ze swojej posady?

Tamar podniosła na pytającego swoje piękne oczy, które tym razem jednak nie przypominały ani żarzących się węgli, ani czarnych kryształów agatu, ani niczego równie poetyckiego. Pełne były zdumienia i pobłażliwej kpiny.

— Stary człowieku, czy spotkałeś kogoś, kto by był zadowolony ze swojej posady?

— Jest nie tylko piękna, ale i mądra — szepnął Azaryjasz z zachwytem. — Niezwykle rzadkie połączenie !

— Twoja pani z pewnych względów bardzo nas interesuje — ciągnął Zorobabel. — Co możesz nam o niej powiedzieć?

Dziewczyna milczała, uważne spojrzenie przenosząc z jednego na drugiego.

— No, co możesz nam o niej powiedzieć, mów! — zniecierpliwił się kierownik.

— Jesteście z urzędu skarbowego?

— Nie, nie jesteśmy z urzędu skarbowego.

— Z policji?

Zorobabel łagodnie ujął dziewczynę pod ramię — co mu zresztą, trzeba przyznać, nie sprawiło przykrości — i ozwał się najsłodszym głosem, na jaki stać zniecierpliwionego anioła.

— Nie, nie jesteśmy również z policji, dzieweczko. Chodzi nam o zupełnie prywatne informacje. Czy jest szlachetna? Czy jest cnotliwa? Czy sprawiedliwa jest w myślach i czynach swoich?

— Wygląda mi na to, że chcesz się z nią ożenić — powiedziała Tamar.

Azaryjasz parsknął śmiechem i mimo wysiłków nie mógł się uspokoić, jeno trzymał się za żywot i kwiczał.

— Nic z tego — mówiła dalej dziewczyna — moja pani nie pije, nie pali i nie używa mężczyzn.

— Przestań głupio chichotać! — zgromił towarzysza Zorobabel. — Zaprawdę, zdaje się, że szczęśliwie trafiliśmy.

Ta, o której rozmawiano, w tym momencie pojawiła się ponownie na balkonie blada ze złości.

— Biada mi, co jest z tym mlekiem, Tamar?! Czy nie doczekam się dziś śniadania?

— Powiedziałam, że się będzie gniewała — szepnęła Tamar. — Ci dwaj mnie zatrzymali, proszę pani. Już idę.

Jeracha obrzuciła przelotnym spojrzeniem obu nieznajomych i na jej zagniewanym obliczu odmalował się dodatkowo niesmak.

— Co za czasy! Powiedziane jest: „Których wiek sędziwy a broda siwa jak u kozła, wszeteczeństwom a podrywaniu koniec położą”.

— Powiedziane jest, powiedziane jest! — żachnął się Azaryjasz. — Z wersetami się do nas nie pchaj, niewiasto, albowiem na każdy twój my mamy trzy inne! W tej dziedzinie jesteśmy poniekąd specjalistami.

Zainkasował za to dyskretnego kopniaka w drugą kostkę. Zorobabel, skłoniwszy się z szacunkiem acz w sposób pełen godności, usiłował naprawić sytuację.

— Zaprawdę nie gwoli wszeteczeństwom przybyliśmy pod twój dom, szlachetna Jeracho. I nie służebnica twoja, Tamar pięknooka, jeno tyś przybycia naszego powodem.

— Ja?

— Ty, o czcigodna.

— A zatem wnijdźcie w dom mój i wyłóżcie, co was sprowadza — powiedziała Czcigodna i odwróciwszy się tyłem zniknęła w drzwiach mieszkania.

— Co robić, chodźmy — westchnął Azaryjasz. — Sympatyczna to ona zdaje się nie jest.

— Zaraz… A gdzie Hod?

— W rzeczy samej, gdzieś się zapodział… Ale to nic, kierowniku. Wie, gdzie nas zostawił, odnajdzie się.

Wstąpili w dom Jerachy. Nie ulega wątpliwości, iż ostro musztrowana przez swoją panią Tamar każdego dnia sprzątała dokładnie wszystkie pokoje i na pewno na żadnym meblu nie było ani odrobiny kurzu, pomimo to wszystko tu wyglądało jak zakurzone. Zakurzone i wypłowiałe, poczynając od pani domu a kończąc na dywaniku u jej stóp.

— Siądźcie — powiedziała Jeracha, wskazując gościom twardą i niewygodną ławę, w dodatku do połowy zawaloną jakimiś pożółkłymi papierzyska-mi. — I mówcie, czego chcecie.

Siedli więc ciasno obok siebie, tobołki swe umieściwszy u nóg swoich.

— Słyszeliśmy, jak mleczarz nazwał cię chlubą miasta — zaczął grzecznie Zorobabel.

— Tak mnie nazywają powszechnie.

— Wybacz ignorancję cudzoziemcowi, którego stopa po raz pierwszy stanęła na tutejszym bruku: cóż czyniłaś, aby zasłużyć na tak zaszczytne miano?

— Co czyniłam, pytasz? Wszystko, co on chciał. I ile razy chciał. A trzeba wam wiedzieć, że był dosyć wymagający.

Azaryjasz zerknął z ukosa na Zorobabela. Kierownik był wyraźnie zakłopotany.

— Nie bardzo rozumiem. Jeżeli masz na myśli igraszki w łożnicy, to tę rzecz czynią wszakże i inne niewiasty?

Jeracha zmierzyła go pogardliwym spojrzeniem.

— Cudzoziemcze, twoja siwa broda powinna świadczyć o mądrości, ale wydaje mi się, że świadczy tylko o braku pieniędzy na fryzjera. Nie jest powiedziane: „będzie rachowane to, co czyni niewiasta5′, atoli powiedziane jest: „będzie rachowane, z kim to czyni”.

— Dobre! — ucieszył się Azaryjasz. — Tego nie znałem.

Pani domu wstała i podeszła do okna.

— Zbliżcie się. Czy widzicie ten pomnik?

— Trudno nie widzieć.

— Czy wiecie, kim jest ów mąż, na nim wyobrażony?

— Prawdę mówiąc nie mam pojęcia — przyznał się Zorobabel.

— Jakże możemy wiedzieć, jeżeli głowa jego i twarz jego aż po ramiona jego of aj dane są przez gołębie — podtrzymał go Azaryjasz.

— To Chusam zwany Prawodawcą. Był poetą i filozofem, sumieniem tego miasta. Pozostawił po sobie zbiór przepisów, który oficjalnie uznany jest za obowiązujący kodeks moralny.

— Zaliż są one respektowane? — zaciekawił się Zorobabel.

— Odrzuć wąski praktycyzm, cudzoziemcze, nie w tym rzecz. Jeno w tym, iż kodeks jest znakomity, a sława Prawodawcy sięga daleko poza granice tego

miasta.

Tu Jeracha zrobiła efektowną pauzę, aby tym skuteczniej zaskoczyć słuchaczy puentą.

— Zastanawiacie się zapewne, co to wszystko ma Wspólnego ze mną? Otóż wiedzcie, że nie kto inny, tylko właśnie ja byłam jego nałożnicą. On całował te usta i głaskał te włosy, i pieścił te biodra. Odkąd umarł, w tym mieszkaniu nie zostało przestawione ani jedno krzesło. Dom jego jest muzeum jego, a ja stałam się w pewnym sensie zabytkiem historycznym.

— Od razu pomyślałem sobie, że to musiało być dawno — nie wytrzymał Azaryjasz.

— Bardzo dawno, cudzoziemcze. Ale w tym jedynym wypadku czas pracuje na korzyść niewiasty, z jego upływem jak wszystkie pamiątki zyskuję na wartości.

Weszła Tamar, niosąc na tacy dwa jajeczka, pieczywo, masło i dzbanek z mlekiem.

— Śniadanie, proszę pani.

— Zabierz to. Zjem, gdy ci dwaj sobie pójdą.

Tamar posłusznie zwróciła się ku wyjściu.

— Zaczekaj! Powiedz, ile to lat minęło, odkąd poznałam mego oblubieńca?

— Trzydzieści lat, trzy miesiące i dwanaście dni.

Goście spojrzeli po sobie zdziwieni.

— Zali pamięć twoją czas przyćmił i podpierać się musi pamięcią służebnicy jako ślepiec laską? — spytał Zorobabel.

— Nic podobnego. Pamiętam wszystko tak, jakby to było dziś. Korzystam tylko z każdej okazji, aby sprawdzić, czy moi domownicy też pamiętają. Wbijam im to przecież do głowy wielokrotnie każdego dnia. Tamar, jak wyglądałam, kiedy mnie poznał?

— Piersi twoje były jako dwoje bliźniąt sarnich, które wychodzą z kąpieli, a zęby twoje jako stado białych owiec, które pasą się między liliami — wyrecytowała Tamar bez namysłu.

— Znowu pokręciłaś, idiotko! To sarny pasły się między liliami, a owce wychodziły z kąpieli.

— Przepraszam.

Azaryjasz nachylił się do Zorobabela:

— Salomon Pieśń nad pieśniami.

Powiedział to półgłosem i Jeracha spokojnie mogła udać, że nie dosłyszała. Okazało się wszakże, że przyłapanie na pogwałceniu prawa autorskiego wcale jej nie speszyło. Być może znane jej już było powiedzenie, że kto zaczerpnął od innego autora, jest plagiatorem, ale kto ukradł od dziesięciu innych autorów, ten — ho, ho, erudyta!

— Nie ukrywam, iż pewne porównania zapożyczone są z literatury pięknej. Ze zrozumiałych względów autobiografii mojej, którą pozostawię potomnym, staram się nadać jak najwdzięczniejszą formę.

— Jest to metoda, która bez wątpienia znajdzie licznych naśladowców — stwierdził uprzejmie Zorobabel,

— Jedźmy dalej. Jak wyglądała nasza pierwsza noc miłosna, Tamar?

— To bardzo długie, proszę pani… Powinnam teraz skoczyć do rzeźnika, przyrzekł odłożyć ładny kawałek polędwicy.

Kierownik skwapliwie skorzystał z okazji.

— Pozwól odejść służebnicy swojej, czcigodna. Nas interesuje dzień dzisiejszy.

— Dobrze, możesz odejść — zgodziła się, acz niechętnie.

Zostali we troje.

— Cóż więc chcecie wiedzieć?

— Zali przestrzegasz w całej pełni praw, które dał ów mąż uwieczniony na pomniku?

— I umiłowany przez ptactwo — dodał Azaryjasz.

— Jakże bym mogła ich nie przestrzegać? Jestem wszakże do pewnego stopnia ich współautorką. Kto zna mężczyzn, ten wie, że póki duch ich niepokojony jest przez ciało, nie są zdolni do żadnej twórczej pracy. On całował te usta i głaskał te włosy, i pieścił te biodra, co w następstwie pozwalało mu skupić się bez reszty na rozważaniu prawnych zawiłości.

— Można zatem powiedzieć o tobie: oto niewiasta sprawiedliwa w myślach i czynach swoich?

— Tak właśnie o mnie mówią.

Zorobabel z zadowoleniem pogładził brodę i mrugnął do Azaryjasza. Mrugnięcie jest to jak wiadomo szyfr, którym w sposób skrótowy, ale precyzyjny wyrazić można wszystko; w tym wypadku znaczyło ono: „No, chwała Szefowi, jedną już mamy”.

Można przypuszczać, że interesująca konwersacja potoczyłaby się dalej, można przypuszczać również, że na tym by się zakończyła. Nie sposób jednak stwierdzić, które z tych przypuszczeń sprawdziłoby się, albowiem na zewnątrz wybuchnął nagle taki zgiełk, pisk i rejwach, że obaj goście przerażeni zerwali się z miejsc.

— Joas i jego banda — wyjaśniła spokojnie Jera cha. — Jeżeli chcecie ich zobaczyć, wyjdźmy na balkon.

Towarzystwo, które na niezbyt pewnych nogach wkroczyło właśnie na rynek i brutalnie rozpychając się, pokrzykując oraz wybuchając co chwila hałaśliwym śmiechem zmierzało w stronę gospody, składało się z osób płci obojga i różnego wieku. Mężowie ubrani byli wszyscy dostatnio i według najnowszej mody, ich spódniczki z baraniej skóry krojem swym wskazywały, iż pochodzą z pracowni najlepszych krawców, ich sandały zadziwiały zagranicznym fasonem, ich fryzury trefione były misternie. Sądząc z wyglądu mogli być równie dobrze królami czarnego rynku, jak bogatymi kupcami lub wziętymi aktorami. Natomiast jaskrawy maquillage niewiast i ich wyrafinowanie oszczędny strój, kompensowany wielką ilością biżuterii, wskazywały niedwuznacznie, iż są wykwalifikowanymi pracownicami fizycznymi w najstarszym znaczeniu tego słowa.

— Joasku — piszczała Ceila, uczepiona ramienia najpostawniejszego i najprzystojniejszego z mężczyzn — Joasku, ty jesteś genialny! Uwielbiam cię!

— Nabił ich w butelkę jak dzieci — zaśmiewał się zwalisty Hamuel o brodzie modnie pofarbowanej na niebiesko. — Oni się połapią dopiero wtedy, kiedy cały zysk będzie w naszej kieszeni…

— Za moją dolę kupię ci u Sydona broszę, o z taaakim brylantem! — przyrzekał rudowłosej Haggicie Salef, szczypiąc ją pieszczotliwie w pośladek.

Ujrzawszy na balkonie Jerachę w towarzystwie dwóch nieznajomych, Joas zatrzymał się i złożył przesadnie niski, błazeński ukłon.

— Kogo widzę. Jak się miewasz, zbiornico cnót.

— Dziękuję, obwiesiu, miewam się dobrze.

— Czy wszyscy słyszeliście? — zapytał, odwracając się do swoich ze zmartwioną miną. — Powiedziała do mnie: obwiesiu. Poprzednim razem nazwała mnie łajdakiem, a jeszcze przed tym takim synem. Obawiam się, że mnie nie lubi.

Towarzystwo wy buchnęło głośnym rechotem.

— Chodźmy, Joas, co się będziesz wdawał w rozmowy — usiłowała odciągnąć go Ceila.

Mały i gruby Salef wystąpił naprzód i zadarł głowę do góry.

— Swoją drogą to nieładnie tak się odzywać do ludzi. Ja na przykład za nic nie powiedziałbym do pewnej starej klabzdry: stara klabzdro.

— Klabzdro! — zachichotała Haggita. — Już jak on coś wymyśli, to można pęknąć ze śmiechu…

— Odejdźcie stąd — powiedziała Jeracha surowo. — Jesteście pijani.

— Pijani? My? — zdziwił się szczerze Hamuel. — Ja jestem trzeźwy jak świnia. Czy nie mam racji, ptaszku?

Piersista Naara cmoknęła go soczyście w policzek.

— Ty… ty mój filistynie słodki!

— Widzisz, czcigodna, jak nas krzywdzisz — w głosie Joasa zabrzmiała nuta wyrzutu. — Pijani to my będziemy dopiero za parę godzin, bo właśnie idziemy do Lota na wino. Na razie jesteśmy trochę wczorajsi.

— A nim wyjdziemy z gospody, będziemy już trochę jutrzejsi — dodał dowcipnie Salef.

— Trochę jutrzejsi! — zaśmiewała się Haggita. — Nie, jak on coś powie…

— Wiesz co, zbiornico cnót? Chodź z nami, zabawisz się raz na całego i zobaczysz, jak wygląda prawdziwe życie. Ja cię zapraszam.

— Oszalałeś, Joasku? — pisnęła Ceila.

— Ładna będzie zabawa! — zmartwiła się Naara.

— Cicho bądź, Joas wie, co robi — szturchnął ją Hamuel. — Jeżeli czcigodna ubzdryngoli się, może być bardzo wesoło.

— Ci starsi panowie, kimkolwiek są, niech też idą. Będziemy pić i weselić się, ja stawiam. No jak, stoi?

Zorobabel pełnym dostojeństwa skłonieniem siwej głowy podziękował za zaproszenie.

— Powiedz mi, Joasie, synu Kaleba, zali święto jakoweś święcicie w dniu dzisiejszym? Rocznicę ważną albo urodziny osobistości znacznej?

Słowa te wywołały długotrwały paroksyzm wesołości. Hamuel ryczał z uciechy, bijąc się pięściami po potężnych udach, Salef trząsł się przytrzymując rękami brzuch, dziewczęta chichotały. Jeden tylko Joas zachował powagę.

— Spokój! — krzyknął. — Cudzoziemcy po prostu nie znają naszych obyczajów. — Jesteście bowiem cudzoziemcami, nieprawdaż?

— Tak, jesteśmy podróżni.

— No, właśnie. Otóż w naszym mieście, proszę podróżnych, nie trzeba aż święta, żeby sobie popić.

— Bez popicia nie ma życia — przytaknął Hamuel. — Nie, ptaszku?

W krowich oczach Naary malował się bezgraniczny zachwyt nad mądrością przyjaciela.

— Ach, ty… byku asyryjski! — szepnęła tkliwie.

— Spokój, powiedziałem! A więc w święto oczywiście pijemy, bo od czego jest święto. W dzień powszedni zasadniczo pracujemy i załatwiamy sprawy. Ale spróbujcie w naszym mieście załatwić jakąś sprawę, nie przeprowadziwszy jej przez bufet.

— Przed, w trakcie i po — uzupełnił rzeczowo Salef.

— W ten sposób w dni powszednie pijemy z obowiązku, a w święta dla wypoczynku. Czy jest to dostatecznie jasne?

Ceila ziewnęła szeroko.

— Joas, nudzę się — powiedziała płaczliwym tonem rozkapryszonego dziecka. — Zostaw ten dom starców i chodźmy już! Przyrzekłeś dużą rozróbę…

— Już idziemy, królowo półświatka — pogłaskał ją po głowie — jeszcze tylko słówko. O, dziś na przykład, proszę podróżnych, musimy oblać dobry interes, który zrobiłem z tu obecnymi moimi przyjaciółmi.

— Na pewno znowu jakieś złodziejstwo — burknęła Jeracha.

Joas uśmiechnął się z pobłażliwą wyższością.

— Nie znasz się na tym, beczko uczciwości. Złodziejstwo to działanie w granicach niewielkich sum, które ani mnie, ani moich przyjaciół nie interesują. Powyżej tej granicy istnieją już tylko transakcje lub operacje finansowe. Więc jak, idziecie z nami czy nie?

— Obejdzie się, nie używam napojów wyskokowych — powiedziała Jeracha i odwróciła się plecami.

— Ja i towarzysz mój — rzekł grzecznie Zorobabel — przyjmujemy zaproszenie, wszelako przyjdziemy trochę później.

— Jak sobie chcecie. Odmarsz, rebiata!

Panowie ujęli pod ramię swoje damy i całe towarzystwo pożeglowało lekkimi zakosami w stronę gospody Pod Słupem Soli.

— Widzieliście, co za ferajna? — mówiła Jeracha, sprowadzając gości po stromych schodach. — I jak tu żyć cnotliwej osobie wśród takiej żulii.

— Zaiste, wyjątkowo grzeszne typy — przyznał Zorobabel. — Któż to jest ten Joas, który sprawia wrażenie przywódcy nad resztą?

— Ten jest najgorszy. Nie ma takiego draństwa, w którym by nie maczał palców, jeśli można zarobić. Wśród swoich koleżków cieszy się ogromnym autorytetem, ma wszędzie stosunki i trzęsie miastem.

— A ci inni? — spytał Azaryjasz.

— Też ważne figury. Salef, ten niższy, jest członkiem zarządu Sitwy Defraudantów, a ten wyższy, Hamuel, to persona w Zrzeszeniu Aferzystów Gospodarczych. Obaj bardzo szanowani w mieście.

— Okropność!

— Sodoma i Gomora!

Pożegnali Jerachę i wyszli przed dom.

— Zatem jedną sprawiedliwą już mamy — stwierdził z zadowoleniem Zorobabel.

— Zaiste — westchnął Azaryjasz — jest tak sprawiedliwa, że nie tylko słowem lub czynem, ale nawet urodą nie grzeszy.

Rynek żył już swoim normalnym, dziennym życiem. Słońce wywindowało się dostatecznie wysoko, aby prażyć tak, że nie przyzwyczajonym wydawało się wmontowanym w niebo narzędziem wyrafinowanej tortury. W dusznym, bezwietrznym upale leniwie snuli się przechodnie, pchali swoje wózki pokrzykujący przekupnie, usadowieni pod murami żebracy wyciągali ręce po jałmużnę i zawodzili modnymi w tym sezonie białymi głosami z jękliwym przy-śpiewem na ostatniej nucie. Czoła i brody Zorobabela i Azaryjasza pokryły się natychmiast grubymi kroplami potu, tobołki zaczęły im ciążyć jak wypchane ołowiem. Pomimo to, człapiąc po rozparzonych kamieniach, przemierzyli rynek wzdłuż i wszerz i jeszcze raz wzdłuż i jeszcze raz wszerz. Daremnie, na żaden ślad Hoda nie natrafili.

— Gdzie on może być? — martwił się kierownik.

Dodaj komentarz