Operacja „Sodoma” cz. 1

Ci trzej pojawili się nagle. Nie nadeszli, nie przybyli, nie nadciągnęli, właśnie — pojawili się: przed chwilą ich jeszcze nie było i bez żadnego przejścia od razu byli. Jakby w tajemniczy sposób ulepieni zostali z resztek ciemności, zalegającej jeszcze zakamarki rynku. Albo jakby równocześnie zdjęli czapki-niewidki, składając pokłon wschodzącemu słońcu. Albo jakby po prostu spadli z nieba.

W każdym razie gdyby ktokolwiek obserwował tę scenę, musiałby dojść do wniosku, że ma do czynienia z czarodziejstwem albo innym szwindlem. Zwykli ludzie potrafią czasem znikać nagle, na przykład gdy interesuje się nimi policja albo urząd skarbowy, natomiast nagłe pojawienie się ma w sobie zawsze coś nadprzyrodzonego, metafizycznego.

Nikogo jednak nie przeniknął na widok tej sceny metafizyczny dreszcz, a to z tej prostej przyczyny, że nikt jej nie widział. Miasto pogrążone jeszcze było w martwocie snu. Należy zauważyć, że sen miasta jest czymś zupełnie innym niż sen człowieka. Człowiek może się we śnie przewrócić z boku na bok, ziewnąć, westchnąć, zachrapać lub nawet powiedzieć coś; jego sen, choćby nie wiadomo jak głęboki, jest jednak żywy. Natomiast żyjące wtórnym życiem miasto, kiedy śpi, jest kompletnie martwe: martwe są mury, bramy, okna, okiennice, żaluzje, kominy i śmietniki.

— Otośmy są — powiedział Zorobabel. Postawił obok siebie tobołek, pogładził patriarchalną brodę i rozejrzał się z umiarkowaną ciekawością, kierownikowi wyprawy nie przystoi bowiem w żadnej sytuacji zdradzać nadmiernego podniecenia.

— Nie lubię tego biblijnego stylu. O wiele ładniej brzmi: oto jesteśmy — stęknął Azaryjasz z głębi swego przepaścistego brzucha. Z wysiłkiem strząsnął swój tobół z ramienia i siadł na nim ciężko. Przy jego otyłości męczyła nawet tak luksusowa podróż i niewątpliwie byłby się od niej wymówił, gdyby nie doszły go różne smakowite pogłoski o atrakcjach grzesznego miasta.

Tymczasem trzeci z przybyłych, Hod, zdążył już przeciąć rynek na ukos i wiedziony niezawodnym instynktem zatrzymał się przed drzwiami gospody. Pod Słupem Soli lokal I kategorii — informował szyld, ozdobiony z obu stron pięknymi malowidłami. Było już na tyle widno, że nawet kolory stawały się czytelne. Lewe malowidło przedstawiało pieczoną gęś na półmisku z wetkniętym w pierś widelcem i utrzymane było w tonach brunatno-złocistych, prawe przyciągało wzrok intensywną czerwienią napełnionego do połowy kielicha, do którego z przechylonej butelki lała się struga wina. Szczególnie ta właśnie lejąca się struga odrobiona była przez nieznanego twórcę z niedościgłym artyzmem, który może być wynikiem tylko osobistego głębokiego zaangażowania. Hod poczuł jeszcze dotkliwiej, jak bardzo wyschło mu w gardle, i kilkakrotnie uderzył w drzwi kołatką, ale wewnątrz panowała nadal cisza. Obudziło się tylko kilka gołębi, śpiących na daszku nad drzwiami. Wydały obrzydliwy odgłos, zwany pieszczotliwie gruchaniem, i spłoszone przefrunęły ciężko na środek rynku, gdzie usiadły na spiżowej głowie jakiegoś rycerza czy mędrca, którego pomnik górował nad otoczeniem.

— Hej, jest tam kto? — zawołał dodatkowo na wszelki wypadek.

Okrzyk obudził jeszcze kilka gołębi, które poderwały się z hałasem, przez chwilę kołowały w górze, wreszcie siadły na ramionach pomnika, jako że głowa była już zajęta. Musiało to być ulubione miejsce gołębich zbiórek, o czym zresztą świadczyły obfite nawarstwienia substancji z całą pewnością nie będącej spiżem.

— Śpią jeszcze po nocnej rozpuście — stwierdził Zorobabel. Był tak pryncypialny i nafaszerowany autorytetem, że nigdy nie mówił, zawsze stwierdzał.

— Takim to dobrze — westchnął Azaryjasz. Ponieważ jednak Zorobabel nie omieszkał skarcić go spojrzeniem, dodał szybko w formie wyjaśnienia: — Głód po prostu skręca mi trzewia. Kiedyż nareszcie otworzą jakąś gospodę?

— A ja — powiedział Hod — po tej drodze mam w ustach pełno kurzu czy też piasku pustyni, który przeraźliwie zgrzyta mi między zębami.

Surowe oblicze Zorobabela przybrało jeszcze surowszy wyraz.

— Aluzję pojąłem i jako kierownik oświadczam: ani kropli wina! Zrozumiano?

— Dlaczego?

— Dlatego że sędzia musi mieć umysł jasny i nie zamącony alkoholem.

— Ale nie powinno mu również zgrzytać między zębami, bo to uwłacza powadze sądu.

Słońce podnosiło się coraz wyżej, wywołując efekt zwany stereoskopowym. Mianowicie płaskie dotychczas i wtopione w jednostajność murów płaskorzeźby, przedstawiające przodujących rybaków i rękodzielników, oraz filarki, ganeczki, gzymsy i inne architektoniczne ozdóbki uzyskiwały trzeci wymiar, stawały się wypukłe, w większości wypadków uwypuklając równocześnie swoją zbędność. Kamienice i kamieniczki dokoła rynku reprezentowały wszystkie znane dotąd style, co wynikało z faktu, że stare usiłowano budować jak najnowocześniej, a nowe zgodnie z wymogami mody stylizowano na jak najstarsze. Powstała mieszanina nieco irracjonalna, nie pozbawiona jednak swoistego wdzięku.

— Ładne miasto — stwierdził Zorobabel.

— Bardzo ładne.

— Zwróćcie przy tym uwagę, jaka gęsta zabudowa, obiekt przy obiekcie. Będzie się pierwszorzędnie

paliło.

— Kierowniku, czy spuszczony zostanie najpierw deszcz ognisty, czy najpierw siarka? Czy może jedno i drugie równocześnie?

— Nie zostało ujawnione. Plany akcji określonej kryptonimem „Operacja Sodoma” znajdują się w wyłącznej dyspozycji Szefa.

— Fantastyczny eksperyment! — entuzjazmował się Hod. — Może mieć ogromne znaczenie dla potomnych!

Gdzieś w bocznej uliczce zgrzytnęła podnoszona żaluzja, gdzieś zaskrzypiały otwierane drzwi.

— Oto już wstają — powiedział Azaryjasz, nie wiadomo czemu zacierając ręce. — Za kilka chwil oczom naszym ukażą się grzeszni mieszkańcy i mieszkanki tego miasta.

— Nie ma się z czego cieszyć — obciął go Zorobabel. — Przypominam, że grzesznicy i wszetecznice — a już zwłaszcza wszetecznice — nie interesują cię.

— Nie interesują mnie — powtórzył Azaryjasz posłusznie, jednak z mimowolnym westchnieniem.

— Bacz tylko na ewentualnych sprawiedliwych. Wiesz przecież, jako jest powiedziane.

— Oj wiem, wiem, już na pamięć umiem! ,,Jeżeli znajdzie się dziesięciu sprawiedliwych w tym mieście, odpuszczone zostanie wszystkiemu miejscu dla nich”.

— Swoją drogą nerwy to oni mają — w słowach Hoda zabrzmiała nuta podziwu. — Głos z góry trzy razy zapowiadał wczoraj nasze przybycie. Ja sobie wyobrażałem, że od wczoraj stoją tu na rynku wszyscy, męże i niewiasty, i oczekują nas w zatrwożeniu wielkim serca swojego.

— Iii, kto dziś słucha głosu z góry, nie te czasy — Azaryjasz machnął ręką z rezygnacją.

Zorobabel namyślał się, przeczesując palcami brodę. Istotnie sytuacja była nie najzręczniejsza i wręcz sprzeczna z protokołem dyplomatycznym. Delegacja winna była zostać uroczyście powitana przez przedstawicieli miasta, którzy zgodnie z obyczajem w kilku długich przemówieniach wyraziliby fałszywą radość z jej przybycia, po czym on, kierownik, odpowiedziałby równie długim i równie nieszczerym improwizowanym przemówieniem, które miał już ułożone i wyuczone na pamięć. Nie uwierzytelniona odpowiednim powitaniem, nie uraczona przemówieniami i nie zaproszona na śniadanie, delegacja traciła właściwie cały splendor, jej członkowie przestawali się różnić czymkolwiek od innych śmiertelników czy ściślej mówiąc: po prostu od śmiertelników. Ta ostatnia refleksja nasunęła Zorobabelowi rozwiązanie.

— Kto wie, może i lepiej się stało, że nie znane im sędzię ich. Nie wypakowujcie insygniów z tobołków, będziemy udawali zwykłych podróżników i jako tacy w tłum się wmieszawszy tym łacniej misję naszą zdołamy wypełnić.

Był to zupełnie nowy, w żadnych kronikach dotychczas nie notowany i niezwykle odkrywczy pomysł.

— Brawo, kierowniku! — zawołali zgodnie Azaryjasz i Hod.

Odgłos, który w tej chwili dobiegł ich uszu, skomponowany był z lekkiego stuku sandałów o kocie łby, z terkotania żelaznych kół jakowegoś pojazdu i z piosenki, której słów na razie nie można było rozróżnić. Rosnące natężenie tych wszystkich dźwięków świadczyło o zbliżaniu się ich wspólnego źródła.

— Spójrzcie! — krzyknął nagle Hod — Biały!

— Co biały?

— Idzie! O tam!

Istotnie, człowiek, który pchając przed sobą wózek skręcił właśnie w rynek, stanowił wraz ze swoim towarem jednolitą białą plamę.

— To co, że biały?

— Bo ja zawsze przedstawiałem sobie grzeszników w ciemnych barwach — wyjaśnił Hod. — Okazuje się, jako rzeczywistość nie zawsze odpowiada naszym wyobrażeniom, aczkolwiek są one ukształtowane na podstawie autorytatywnej lektury. Zaskakujące!

— On jest biały, bo to mleczarz —- mruknął Azaryjasz.

Tak też było. Kiedy człowiek w białym kitlu nieco się zbliżył, słuszność zdania Azaryjasza potwierdziły nie tylko bańki i butelki z mlekiem na wózku, ale również słowa piosenki, którą śpiewał.

Mleko sprzedaję, mleko,
Kupujcie, bo się opłaca,
Mleko się pije lekko,
Mleko dobre na kaca!

— Kierowniku, co to jest kac? — spytał Hod.

— Nie wiem, ale bez wątpienia coś wysoce nieprzystojnego.

Gdzieś w dzieciństwie, daleko,
Każdy z nas pijał mleko,
Głupcy, osły, kretyni,
Jakżeśmy byli inni!

Mleczarz ze swoją piosenką w widoczny sposób zastępował nie znany jeszcze mieszkańcom miasta budzik. Okna, pod którymi przystawał, odmykały się, odryglowywano drzwi, tu i ówdzie wysuwała się ręka i sięgała po butelkę.

Oto dramat człowieka
Widziany w właściwej skali:
Coraz dalej od mleka,
Coraz bliżej kanalii.

— To filozof i surowy moralista — powiedział z zadowoleniem Zorobabel. — Powinniśmy z nim porozmawiać.

Ludzie, dość już waszego
Draństwa, łajdactwa i świństwa,
Kupujcie i pijcie mleko,
Wracajcie do dzieciństwa!

Człowiek w kitlu obsłużył jeszcze kilku klientów i wreszcie znalazł się wraz ze swoim ruchomym kramem o kilka kroków od przybyłych.

— Bądź błogosławiony, mleczarzu — pozdrowił go Zorobabel z właściwym sobie dostojeństwem.

— Proszę?

— Bądź błogosławiony, mówię.

— Dlaczego?

Zbity z pantałyku kierownik spojrzał bezradnie na pozostałych.

— Dla niczego. To taka forma powitania — wyjaśnił uprzejmie Azaryjasz.

— Ach, tak. Dzień dobry. Nie jesteście chyba mieszkańcami tego miasta? Nie znam waszych twarzy i wyrażacie się tak dziwnie.

— W rzeczy samej, mleczarzu, znajdujemy się w podróży. Z daleka przybywamy i daleka przed nami droga. Ja się nazywam Zorobabel, a ci dwaj to Azaryjasz i Hod.

— Cóż za dostojne i dźwięczne imiona! — ucieszył się mleczarz. — Po prostu proszą się o muzykę. Powtórz je jeszcze raz, cudzoziemcze.

— Jam jest Zorobabel, a moi towarzysze zowią się Azaryjasz i Hod.

Mleczarz wzniósł oczy ku niebu, przez chwilę bezgłośnie poruszał wargami, po czym roześmiał się i zaśpiewał na skoczną nutę:

Zorobabel, Azaryjasz,
Azorabel, Zarobijasz,
Ababijasz, Zaoryjasz,
Hod, Hod, Hod!

— Wesoły jesteś, rozwozicielu mleka — skrzywił się Azaryjasz.

— Lubię śpiewać. Sam komponuję i sam wykonuję swoje kompozycje. Nazywam się Kaat, ale znają mnie raczej pod moim artystycznym pseudonimem: Taak. Jeżeli zajdziecie wieczorem do gospody, usłyszycie, jakie piękne i pikantne śpiewam piosenki. Piosenkę o cichym domku, przy której najlepiej się pije szalbierzom, defraudantom i wydrwigroszom. Piosenkę o wierności dziewczęcej, specjalnie umiłowaną przez kurtyzany, sutenerów i morderców seksualnych. Wreszcie piosenkę o biednym, ale uczciwym Abakuku, która wszystkich doprowadza do prawdziwych paroksyzmów wesołości. „Aba-kuk, Aba-kuk wcale nie kradł, chociaż mógł” — tak brzmi refren.

— Jednakowoż — zaoponował Zorobabel — twoja pieśń o mleku, którą słyszeliśmy przed chwilą, zawierała wyłącznie elementy budujące i mobilizujące, nic w niej nie było wesołego.

— To z oficjalnego śpiewnika — roześmiał się Kaat. — Ładnie bym wyglądał, gdybym tylko takie śpiewał! Ja muszę zarabiać, potrzebuję dużo pieniędzy dla moich dwóch nałożnic, że nie wspomnę o żonie i dzieciach.

Kierownik delegacji zmarkotniał: pierwszy kandydat na sprawiedliwego odpadł w przedbiegach.

— No, bądźcie zdrowi — powiedział mleczarz, kładąc ręce na uchwytach wózka. — Muszę dostarczyć towar klientom. Nawiasem dodam, że rozwożenie mleka traktuję tylko po części zarobkowo. Ważniejsze, że nie znoszę tego zajęcia i sprawia mi ono cierpienie, które jest wszak niezbędną pożywką dla rozwoju artysty.

Pchnął swój kram w stronę pobliskiej jednorodzinnej kamieniczki, wyróżniającej się piękną acz surową kolumnadą, na której wspierał się balkon o złoconej balustradzie. Musiało to być mieszkanie kogoś bardzo znacznego.

— Zaczekaj! — zawołał Azaryjasz. — Nie znamy tego miasta. Poradź nam, dokąd najpierw skierować nasze kroki. Czy są tu jakoweś osobliwości?

— Podróżni w obcym mieście mają zawsze ten sam wybór: jedni zwiedzają świątynie, inni lupanary. Prawdę mówiąc, lupanarów mamy więcej i są znacznie ciekawsze.

— Pewnie! — rozgniewał się Zorobabel. — Wasze świątynie… Oddajecie w nich cześć fałszywym bogom!

— To nie ma znaczenia, bo my im oddajemy fałszywą cześć.

Wózek ruszył. Hod skorzystał z tego, że żelazne koła hałasowały po bruku, głusząc słowa.

— Słuchaj no, mleczarzu — użalał się idąc obok — konam z pragnienia, cały pył drogi osiadł na moim podniebieniu…

— Chcesz mleka?

— O nie! Mleko piłem po raz ostatni z piersi matki i zachowałem złe wspomnienie.

— W takim razie udaj się prosto tą ulicą, a potem skręć w pierwszą w prawo, a potem w drugą w lewo. Bacz na szyld, na którym napisano: Gospoda Artystów.

— Zali owa Gospoda Artystów już otwarta?

— Już? Jeszcze…

Kaat ujął złoconą kołatkę i delikatnie zapukał w drzwi jednorodzinnej kamieniczki. W środku wszczął się ruch, jakby czekano tylko na ten sygnał, i na balkon wyszła niewiasta postawy wyniosłej i kościstej, o surowym obliczu, na którym jeno z wielkim trudem i przy maksimum dobrej woli można się było dopatrzyć śladów dawno minionej i już wtedy chyba dość wątpliwej urody.

— No! Myślałam, że się już nie doczekam swego śniadania!

Mleczarz skłonił się nisko.

— Witaj, czcigodna Jeracho, chlubo miasta. Zagadałem się trochę, przepraszam. Czy postawić butelkę na progu?

— Zwariowałeś? Przecież ukradną, zanim się obejrzę. Tamar, służebnica moja, ochędoży naczynie i wnet zejdzie. Daj jej dobrą miarę.

— Jak zawsze.

— Zawsze mnie nabijasz na ćwierć kwarty co najmniej. A wczorajsze mleko było w dodatku pół na pół z wodą.

Mleczarz skłonił się powtórnie, tym razem jeszcze niżej, jakby przytłoczył go ciężar winy.

— Niestety, słuszny zarzut. Wczoraj dostarczyłem przez pomyłkę mleko przeznaczone dla żłobków i szpitali. To się więcej nie powtórzy.

— Jesteś niepoprawny oszust.

— Rzeczywiście jestem. Ale ciebie jednej nie oszukuję nigdy, bo przecież wiem, z kim mam do czynienia. Czyżbym miał sumienie nabijać symbol uczciwości, uosobienie cnót wszelakich?

Zorobabel i Azaryjasz, słuchający z zainteresowaniem tej rozmowy, popatrzyli na siebie znacząco.

— No, no! Pamiętaj! — niewiasta pogroziła mleczarzowi kościstym palcem i wycofała się w głąb mieszkania.

— Powiedział: ,,symbol cnót i uosobienie uczciwości”. Słyszałeś?

— Nie, kierowniku, powiedział: „symbol uczciwości i uosobienie cnót wszelakich”. Zakarbowałem to sobie w pamięci dokładnie.

— Wszystko jedno, tak czy inaczej interesuje nas. Czy imię jej zapamiętałeś?

— Mleczarz zwał ją Jerachą.

Przeraźliwy zgrzyt, który rozległ się znienacka, należał do kategorii tych, od których niewtajemniczonym włos się jeży i krew ucieka z oblicza ku piętom. Zorobabel i Azaryjasz wzdrygnęli się i obejrzeli z niepokojem, ale to tylko podjechała do góry żelazna żaluzja, osłaniająca wejście do gospody Pod Słupem Soli. Potem skrzypiąc otworzyły się masywne drzwi i w progu stanął restaurator.

— Musi tam mieć nie byle jakie bogactwo, jeśli tak się zabezpiecza — szepnął Azaryjasz.

— Wiadomo, nieuspołeczniona gastronomia — przytaknął Zorobabel.

Restaurator przeciągnął się smakowicie raz i drugi, ziewnął, popatrzył w niebo, zapowiadające piękny, słoneczny dzień, po czym dopiero skierował wzrok ku mniej interesującym sprawom ziemskim. Atoli na widok dwóch nieznajomych w oku jego błysnęło zaciekawienie, mające bez wątpienia podkład zawodowy. Najpierw otaksował ich wzrokiem, potem nie śpiesząc się podszedł.

— Witajcie. Czy jesteście wędrowcami, przybyłymi z dalekich stron?

— W rzeczy samej.

— Jam jest Lot, właściciel tej gospody. Wstąpcie w dom sługi swojego i umyjcie stopy swe. Zgłodnieliście zapewne, więc napiekę chleba przaśnego i sprawię wam ucztę.

— Chleba przaśnego? — skrzywił się Azaryjasz. — Ja bym zjadł coś konkretniejszego.

— Za pieniądze dostaniecie wszystko — uśmiechnął się pobłażliwie restaurator. — Sądziłem po prostu, że jesteście na delegacji i nie śmierdzicie groszem.

— Chodźmy zatem.

I byliby poszli, ale w tej samej chwili z domu Jerachy wyszła z dzbankiem w ręku dziewczyna, na której widok obaj przybyli zamarli wpół kroku, jakby to ich zamieniono w dwa słupy soli lub innego podobnego minerału.

Trudne to a nawet wręcz beznadziejne zadanie opisywać urodę niewieścią. Jeżeli stwierdzi się, że jej włosy były jako skrzydła krucze, jej oczy jako dwa żarzące się węgle, a jej usta jako rozcięty owoc granatu — to i tak nic z tego jeszcze nie wynika, albowiem całość złożona z tych elementów może się okazać kompletnie chybiona, jeżeli jej nie ożywi coś, co umyka wszelkiemu nazwaniu. Powiedzmy więc po prostu: twarz dziewczyny była piękna, zaś atrakcyjne wypukłości jej postaci proporcjonalne i bezbłędnie rozmieszczone na właściwych poziomach.

— Na wszystkie rzeki Babilonu, co za nogi! — jęknął Azaryjasz eufemistycznie.

— Jest to bez wątpienia Tamar, służebnica Jerachy — domyślił się Zorobabel. — Skoro zaś tak, to obowiązkiem naszym jest niezwłocznie porozumieć się z nią.

— Więc jak? Idziecie czy nie? — przynaglał Lot.

— Zajdziemy do ciebie później, gospodarzu.

— Jak wasza wola. Ale chciałbym zauważyć, że zbliża się godzina urzędowania władz miejskich i wkrótce większość stolików będzie zajęta niejako służbowo. A jeżeli pojawi się jeszcze Joas-Huncwot ze swoją świtą, łacno może się zdarzyć, że zabraknie dla was miejsc.

— Joas-Huncwot? Któż to taki?

Zdumienie Adama na widok własnego żebra, przekształconego w Ewę, było zaledwie cieniem zdumienia wobec tego zdumienia, jakie odmalowało się na twarzy Lota.

— Doprawdy nie wiecie, kto to jest Joas, syn Kaleba, zwany Huncwotem? Z niebaście spadli czy jak?

Azaryjasz już otworzył usta aby potwierdzić, ale Zorobabel nie tracąc nic ze swego dostojeństwa przytomnie kopnął go w kostkę.

— Z nieba czy nie z nieba, to do rzeczy nie należy — uciął. — Powiedziałem, że przyjdziemy później.

Tymczasem Kaat napełnił mlekiem dzbanek Tamar i gotował się do odjazdu.

— Znowu ćwierć kwarty skręciłeś, złodzieju — zauważyła dziewczyna.

Mleczarz spojrzał na nią z wyrzutem.

— Słuchaj-no, laleczko, czy nie przywiozłem ci pierścionka z Betoron?

— Przywiozłeś. Z fałszywym oczkiem, ale przywiozłeś.

— A na tańcach byłaś ze mną? I wino ci postawiłem?

— Sikacza.

— Ale postawiłem, czy nie postawiłem?

— Postawiłeś.

— Przymknij więc gwiazdy oczu swoich i pomnij: rączka rączkę, jak ty mnie, tak ja tobie. Każdy chce żyć, laleczko.

Wózek Kaata zaturkotał po bruku.

Mleko sprzedaję, mleko,
Kupujcie, bo się opłaca,
Mleko się pije lekko,
Mleko dobre na kaca!

Ciąg dalszy jutro.

Dodaj komentarz