Oni

Ci, którzy świadomi, czyli dorośli, byli w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku, z nadzieją przyjęli Okrągły Stół i przemianę ustrojową. Jednak ludzie, którzy wtedy doszli do władzy nie byli w stanie wyzbyć się socjalistycznego sposobu myślenia. Jako tako udało się z gospodarką, choć nawet przyjęcie prostego i przejrzystego systemu podatkowego, gdzie każdy wie ile, kiedy i za co płaci przekroczyło możliwości ówczesnych legislatorów. No bo jakże to tak – potośmy obalali socjalizm, żeby wszystkich taktować jednakowo!? Bogatych i biednych? Nie godzi się! Bo to jawna niesprawiedliwość! Dlatego wymyślono trzy progi podatkowe (dziś pozostały dwa) i trzysta (dziś pozostało dwieście) sposobów na to, by podpadający pod drugi i trzeci próg podatkowy płacili mniej niż większość podpadająca pod pierwszy. W dodatku owa jawna niesprawiedliwość nie jest niesprawiedliwa gdy chodzi o emerytów. Z tego względu tutaj żadnych progów nie ma, a waloryzacja jest liniowa. Tak więc emeryt otrzymujący minimalną emeryturę dostanie w przyszłym roku 24 złote i 44 grosze więcej, a emeryt z drugiego końca skali ponad cztery razy więcej – 100 złotych i czterdzieści groszy. Bo jakaś sprawiedliwość musi być!

Weźmy takie narkotyki. Albo nie. Weźmy taką edukację. Po otwarciu granic, wprowadzeniu wymienialności waluty samochód przestał być dobrem luksusowym. Wydawało się rzeczą oczywistą, że w tej sytuacji szkoła, co już proponowano nieśmiało w czasach właśnie minionych, powinna uczyć umiejętności w rozwijającym się kraju podstawowej – kodeksu drogowego, kultury jazdy, słowem – jazdy samochodem. Jednakże decydenci uznali, i słusznie, że trzeba być kompletnym idiotą, by coś takiego proponować. No bo zastanówcie się, wicie rozumicie, chwilę nad konsekwencjami. Młody człowiek ukończy szkołę z prawem jazdy w kieszeni i co? Zapisze się na kurs modlitwy, składania rąk, klękania, słowem – religii? Toż logiczniej jest żeby opuszczał szkołę mając te niezbędne w życiu umiejętności, a nie odwrotnie. Dzięki temu przy wyprzedzaniu na trzeciego, widząc przed sobą ciężarówkę, zastosuje właściwą modlitwę, a nie będzie wzywał kobiety upadłej nadaremno, jak to uczynił ktoś w pewnym samolocie.

Wiele razy, a najczęściej podczas podróży można usłyszeć „Panie, to złodzieje!” Kto? „No oni, ci u władzy”. Czy oni na pewno są złodziejami? Zarabiają w sumie śmieszne pieniądze. A zawiadują olbrzymimi. Przecież mając władzę mają też nieograniczone możliwości. Senator Misiak, który jak wiadomo zderzył się boleśnie ze standardami panującymi w partii, nie został ukarany dlatego, że skorzystał na ustawie, w przygotowywaniu której brał udział, tylko dlatego, że skorzystał wielce nieudolnie. Skąd ten wniosek? Ano stąd, że innego przypadku tak ostrej reakcji nie było. A nie był to przypadek odosobniony. Bo okradanie to nie branie pieniędzy z kasy państwa i wkładanie do swojej kieszeni. To żaden interes i w dodatku na krótką metę. A i biedy można sobie napytać, jak się przedwcześnie wyda. Okradanie polega zupełnie na czym innym. Na takim mianowicie stanowieniu prawa, aby dopływ gotówki był stały i – co najważniejsze – legalny. Weźmy takie narkotyki. Albo nie. Weźmy takie instytucje, które na dobrą sprawę nie wiadomo po co zostały utworzone, nie do końca wiadomo co robią, czemu służą, ale zlikwidować ich nikt się nie kwapi. Wśród nich relikty minionego ustroju, jak spółdzielczość mieszkaniowa, związki sportowe czy ogródki działkowe. Albo takie umowy, które zawsze są nie do podważenia, „bo takie jest prawo”, gdy poszkodowany jest obywatel i zawsze są niezgodne z prawem, gdy poszkodowany jest polityk, instytucja względnie firma. I to też nie każda.

Jak to działa? Załóżmy, że potrzebujemy zwerbować członka, który jest przeciw nam, ale mu ciasno tam gdzie jest, a nam by się przydał. Co robimy? Tworzymy jakiś urząd. Np. do spraw wykluczonych. Mianujemy target, czyli owego członka, pełnomocnikiem do spraw wyż. wym. Co ów pełnomocnik miałby robić? Do jego zadań będzie należało wykluczenie się z grona dotychczasowych towarzyszy i zaaklimatyzowanie w nowym towarzystwie. Kto za to zapłaci? Jak to kto? Podatnicy oczywiście. Gdy już członek stanie się nasz, urząd dyskretnie likwidujemy i przystępujemy do reformowania kraju – podnosimy wiek emerytalny, podatki, delegalizujemy coś, czego nie lubimy, wygrywamy bitwę o handel lekami, w ostateczności zaostrzamy prawo. Po czym w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku albo haratamy gałę, albo głaszczemy kota, albo zaczynamy jak mężczyzna, albo palimy trawkę, w ostateczności udajemy robota. Zależnie od upodobań.

Warto mieć świadomość, że administracja kosztuje podatników coraz więcej, co kompletnie nie przekłada się na jakość pracy i usług. Jak podaje Rzeczpospolita w przeliczeniu ubiegłorocznych kosztów na mieszkańca wśród województw najdroższe pod względem utrzymania administracji jest lubuskie (54 zł), w środku plasuje się np. podlaskie (39,6 zł na mieszkańca), a najtaniej jest na Śląsku (24 zł). Z kolei wśród miast powiatowych powyżej 20.000 widać bardzo duży rozdźwięk. Na przykład mieszkańca Sokółki samorząd kosztuje 160 zł, a mieszkańca Polkowic – aż 701 zł. W grupie miast wojewódzkich najtańszy jest Toruń – 190 zł na mieszkańca, a blisko 8-tysięczna rzesza urzędników w Warszawie kosztuje każdego podatnika prawie 460 zł. Dzieje sie tak z tego względu, iż administracja zatrudnia w oparciu o prosty algorytm. Otóż jeden urzędnik jest w stanie przełożyć w ciągu godziny ok. 375 dokumentów z biurka na biurko. Ile to zajmie 10 urzędnikom? Decydentom wydaje się, że 10 razy mniej jeśli zatrudni się krewnego lub członka partii. I tu właśnie tkwi problem.

Dodaj komentarz