Odwrócony łańcuch zakupów

Pierwszy etap bitwy o handel mamy za sobą. W zasadzie drugi, pierwszy przygotował rząd Donalda Tuska skupiając się na rynku farmaceutycznym. Kto usiłował bezskutecznie zrealizować wypisaną przez lekarza receptę wie, że sukces jest pełny. Pojawił się nawet niespotykany nigdy wcześniej i nigdzie indziej „odwrócony łańcuch dystrybucji”. Sięgnijmy do źródła, czyli udajmy się na stronę Głównego Inspektoratu Farmaceutycznego, żeby zrozumieć ten fenomen:

„Odwrócony łańcuch dystrybucji leków” to pojęcie stworzone w polskiej Państwowej Inspekcji Farmaceutycznej dla opisu nielegalnej praktyki stosowanej przez przedsiębiorców w celu niezgodnego z prawem pozyskania preparatów leczniczych dla celów eksportowych. Większość wywożonych produktów to, produkowane przez globalne koncerny, leki oryginalne i rozpoznawalne na rynkach europejskich. Proceder w mniejszym stopniu dotyczy leków generycznych, odpowiedników leków oryginalnych.

Skąd się wziął ten „odwrócony łańcuch”? To proste. „Reforma” polegała na wyeliminowaniu z handlu farmaceutykami rynku i wolnej konkurencji wprowadzając sztywne marże i ceny, negocjowane przez ministra zdrowia z firmami farmaceutycznymi. Oczywiście chodzi o ceny leków refundowanych. Ceny „zwykłych” mogą się różnic nawet o 100%. A ponieważ ceny są w porównaniu z europejskimi znacznie niższe, a hurtowniom handlować z zagranicą nie wolno, więc powstały firmy specjalizujące się kupowaniu w aptece w ilościach hurtowych i sprzedaży zagranicę.

W piosence Budki Suflera „Jolka, Jolka, pamiętasz” wokalista śpiewa: „Czarodziejka gorzałka tańczyła w nas, meta była o dwa kroki stąd.” Niedługo, dzięki trosce o zdrowie obywateli „meta” znów stanie się słowem powszechnie zrozumiałym. Bowiem meliny, zwane metami, prosperowały doskonale właśnie z uwagi na obostrzenia w handlu alkoholem. Sklepy w nocy i w niedziele nie pracowały, ale bez większego problemu można było kupić alkohol o każdej porze dnia i nocy właśnie na melinie.

Groźny spekulant z kolei to człowiek, który wykorzystując dojścia w hurtowni lub w sklepie kupował deficytowy towar i oferował go drożej na „czarnym rynku”. A deficytowym towarem było wszystko — od papierosów, wódkę po skarpetki i rajstopy damskie. Dlatego magnetofon, pralka lub telewizor po opuszczeniu sklepu czy magazynu zyskiwały sporo na wartości i można je było sprzedać z nieraz dwukrotnym przebiciem. Trudno dziś uwierzyć, że nawet papier toaletowy był luksusowym towarem deficytowym.

Tak było. Teraz na razie mamy odwrócony łańcuch dystrybucji leków, ale cały czas trwa bitwa o cały handel. Co prawda z sukcesu jakim było pozamykanie niektórych sklepów w niedzielę cieszą się głównie ci, którzy o ekonomii mają pojęcie blade lub żadne, ale to właśnie oni teraz mają głos decydujący. Zakaz handlu uzasadniają tym, że rodzina powinna robić to, co oni uważają za słuszne, a nie to, co się rodzinie żywnie podoba.

Wprowadzenie w życie proponowanej Ustawy pociągnie za sobą korzystne skutki społeczne. Na znaczeniu nabierze rodzina rozumiana jako podstawowa jednostka społeczna, a ograniczony zostanie konsumpcjonizm, który Polsce w ostatnich latach stał się główną formą zaspakajania potrzeb ludności. Zamknięcie większości placówek handlowych w niedzielę daje nowe możliwości dla obszaru kultury. Konsumenci z centrów handlowych przeniosą swoje zainteresowania i potrzeby na korzystanie z lokali gastronomicznych, parków, przestrzeni miejskich ożywiając w ten sposób przestrzeń centrum, ani peryferii miast gdzie najczęściej zlokalizowane są placówki handlowe.

Logika żelazna i niebywale logiczna — jak nie będziecie mogli iść do sklepu, to pójdziecie do kina, teatru, restauracji, baru, kościoła. Choć tylko pracownicy tej ostatniej instytucji nie mają rodzin rozumianych jako podstawowa jednostka społeczna. Przynajmniej oficjalnie. Uprzywilejowani mają więc być tylko niektórzy, wybrani pracownicy handlu, głównie zatrudnieni w dużych centrach handlowych. I znowu, jak w czasach minionych, pojawia się klasa lepszych i gorszych, tych, którzy mają prawo handlować i tych, którzy tego prawa nie mają pod groźbą kary od 1.000 zł do 100.000 zł. Niestety, sarkać zaczęli ci, którzy mieli stać mężnie na straży przestrzegania prawa, czyli inspektorzy zrzeszeni w Związku Zawodowym Pracowników Państwowej Inspekcji Pracy. Zamiast cierpliwie czekać na donosy i nakładać kary uznali, że każdy przypadek wysłania pracownika w niedzielę do sprawdzenia, czy sklepy przestrzegają zakazu, jest złamaniem prawa. Nie rozumieją, że owszem, na znaczeniu ma nabierać rodzina rozumiana jako podstawowa jednostka społeczna tyle, że rodzina pracownika placówki handlowej, a nie rodzina inspektora.

Powiadają, że czego Jaś się nie nauczy, tego Jan nie będzie umiał. Co rozumie Jaś z ekonomii? Nic nie rozumie, bo swoje wie. Wie na przykład, że ekonomiści to głupcy, którzy nic nie rozumieją i niepotrzebnie stracili całe lata na studiowanie tego, co on wiedział od zawsze. Na przykład, że jak się ograniczy handel, to ani obroty nie spadną, ani nie będzie redukcji zatrudnienia. A ponieważ Jasiu nigdy się nie myli, to po wprowadzeniu idiotycznych przepisów wymyśli coś równie błyskotliwego jak „odwrócony łańcuch dystrybucji” i winę zwali na groźnych spekulantów, mafię, muzułmanów, odwetowców, Niemców, żydów — listę winnych ogranicza jedynie wyobraźnia.

Doskonałym przykładam „Jasia ekonomii” jest portal oko.press, który w propagandowym szale dowodził, że nie ma dowodów na to, iż program 500+ negatywnie wpływa na rynek pracy kobiet. Gdy GUS przedstawił dowody, że jednak wpływa, portal nabrał wody w usta.

Dodaj komentarz


komentarze 2

  1. W zasadzie to od zawsze staram się unikać niedzielnych zakupów, toteż wprowadzony zakaz mnie obejdzie. Wolałbym, by takie kwestie rozstrzygane były na innej drodze, negocjacji pomiędzy pracownikami a pracodawcami. Skoro jednak się nie daje, cóż…

    Spróbuję zatem poszukać w tym jakichś pozytywów. Proponuję zostawić z boku kwestie wpływu na gospodarkę, bezrobocia i „utraconych” zarobków w postaci rozdawania ulotek i rozkładania towarów na sklepowych półkach. Są to sprawy błahe i w gruncie rzeczy dla przeciętnego obywatela bez większego znaczenia. Nie wierzę też, że pozbawieni możliwości robienia zakupów w niedziele ludzie rzucą się tłumnie do kościołów. Bądźmy poważni – choć przez chwilę.

    Wiadomym jest, że zakaz uderza przede wszystkim w wielkoformatowe sklepy wielobranżowe. Wiadomym jest również, że polską specyfiką nie spotykaną na zachodzie Europy jest obecność takich sklepów w granicach miast, nawet w ich ścisłych centrach. W każdy weekend sklepy te odwiedzane są przez ogromne rzesze ludzi, w skali kraju śmiało można mówić o milionach. Ludzie owi tak się do tego przyzwyczaili, że spędzanie czasu w galeriach handlowych stało się dla nich niemal zwyczajem, pierwszą opcją spędzenia z całą rodziną wolnego dnia. Naprawdę trudno pod tym względem porównać Warszawę z Paryżem. Paryżanin, by wybrać się do takiego marketu, musi przygotować się na wyprawę poza miasto. Warszawiak często nawet nie musi wsiadać do samochodu. Dla takich ludzi zakaz ten może stać się oswobodzeniem.

    Obecność takich obiektów w śródmieściach polskich miast wywołuje mnóstwo negatywnych skutków. Galerie wielkopowierzchniowe są jak odkurzacze wysysające ludzi z ulic. Skutki są takie, że lokale użytkowe w parterach kamienic, często zabytkowych, o ile nie stoją puste „do wynajęcia” to zapełniają je lombardy, lumpexy, szmatexy, ewentualnie kredyty zwane „chwilówkami”, bo nawet banki z pustych ulic się wynoszą. Dzięki temu zakazowi miasta dostają ogromną szansę. Mogą się przygotować na każdą „wolną od handlu” niedzielę i spowodować, by ludzie wrócili na ulice, place i rynki. Atrakcyjne imprezy w plenerze z pewnością wielu odciągną od komputerów i telewizorów, wyciągną z domów. Sukces jest murowany, bo czegokolwiek o galeriach handlowych nie powiedzieć to nie są to miejsca, z którymi można nawiązać więź emocjonalną. Co innego własne miasto, w którym się żyje. Każdy warszawiak może to sam zobaczyć, za każdym razem, kiedy zamykany dla ruchu jest Trakt Królewski. 

    Oczywiście wymaga to pewnego wysiłku ze strony włodarzy i osobistego zaangażowania, ale to może się udać. I jeśli się uda, to może choć w tym jednym miejscu PiS pozostawi po sobie coś dobrego.

    1. Gdy po 45 latach komuny zmienił się ustrój i weszły do Polski wielkie sieci handlowe, mogły jak na zachodzie budować sklepy poza miastami. Ale nie budowały z prozaicznej przyczyny – nie było infrastruktury, nie było dróg dojazdowych i nie miał kto dojeżdżać z uwagi na to, że mało kto miał samochód, a trudno było liczyć na PKS.

      Przez całe 45 lat sklepy były w niedziele pozamykane, a w poniedziałki był nawet dzień bezmięsny. Większość sklepów zamknięta była także w soboty, dzięki temu na integrację było więcej czasu. I ludzie wtedy byli zintegrowani — PZPR w porywach liczyła 3 miliony członków, Solidarność — 9 milionów. Niestety, wraz ze swobodą przyszło rozpasanie i ludzie zaczęli robić to, na co mieli ochotę, a nie to, co powinni. Zamiast pójść do kawiarni szli do galerii handlowej, kupowali masło i buty, a potem szli do kawiarni na lody, ciastko i kawę. Powinni jak w PRL-u kupić lody w budce, na ciastko udać się do cukierni, kawę wypić w kawiarni, obiad zjeść w restauracji. A z zakupami butów i masła wstrzymać się do poniedziałku. Chwała rządowi, że nareszcie przewraca normalność.