Nielegalne rozpowszechnianie uczuć religijnych

Każdy, lub niemal każdy, z nas, zdrowych na ciele i umyśle, odczuwa mniej lub bardziej uświadomioną potrzebę. Potrzebę, którą na własne potrzeby można nazwać potrzebą konfirmacji. W największym skrócie chodzi o to, że człowiek, by jako tako funkcjonować, musi być przekonany, że wszystko z nim w porządku, że coś umie, coś wie, coś jest wart i – chyba najważniejsze – nie oszalał.

Możemy śmiać się z „głupich jankesów”, którym prawo zabrania na przykład polerowania karoserii samochodu używaną bielizną (San Francisco), albo malowania zajęcy farbami lub zmieniania ich wyglądu w jakikolwiek inny sposób (Indiana). Wiadomo, Amerykanie. A my? Zgodnie z prawem ciągniki rolnicze przeglądowi technicznemu podlegają raz na dwa lata, ale już przyczepy rolnicze co rok. Przykładów co „Polak potrafi” podawać zresztą nie trzeba. Każdy zetknął się przenosząc tony makulatury z jednego urzędu do drugiego i z powrotem.

Co się stanie, gdy polskie umiejętności połączymy z amerykańskim szaleństwem? Między innymi powstanie prawo autorskie. Prawo, zgodnie z którym przestępcą jest każdy. Zostawmy omówiony w innym miejscu  artykuł 118 1 i skupmy się na „rozpowszechnianiu”. Otóż zgodnie z polskim prawem można na użytek własny pobierać muzykę i filmy z internetu, lecz nie można ich rozpowszechniać. Bez trudu można znaleźć setki rozpraw i… dywagacji dowodzących, że rozpowszechnianie to przestępstwo, rozpowszechnianie to kradzież, rozpowszechnianie to wręcz zbrodnia.

Problem w tym, że żeby postępować w zgodzie z prawem i go nie łamać trzeba mieć świadomość, wiedzieć o co chodzi. A o co chodzi z tym rozpowszechnianiem? Co to jest rozpowszechnianie? Sięgnijmy do źródła, czyli do ustawy z dnia 4 lutego 1994 r. o prawie autorskim i prawach pokrewnych i czytajmy:

Rozpowszechnianiem utworu na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej (…) jest jego rozpowszechnianie (…)

Jaśniej i zrozumialej chyba się nie da. To jedyna definicja rozpowszechniania jaką można znaleźć w tej ustawie. Czyli zarówno rozpowszechnianie (utworów) jak i obrażanie (uczuć) jest przestępstwem i należy liczyć się z konsekwencjami prawnymi. Ale co to jest uczucie religijne zapyta ktoś naiwnie? Co to jest rozpowszechnianie zapyta ktoś z głupia frant? Jakie to ma znaczenie? Przecież nie o to chodzi, żeby obywatel wiedział kiedy złamał prawo, ale żeby policjant mógł go aresztować, prokurator postawić zarzuty, a sąd skazać. Gdy zechce. Obywatel musi mieć świadomość, że w każdej chwili może trafić za kratki, bo paragrafu nie trzeba szukać.

Ale brak definicji to jedno, a postawienie zarzutów to co innego. Tu napotkano problem, ponieważ przemysł rozrywkowy domaga się spektakularnych akcji i surowych kar, a nie ma o co oskarżyć, bowiem dozwolony użytek nadal jest dozwolony. Coś trzeba szybko wymyślić. I polscy prawnicy, idąc za przykładem szalonych prawników amerykańskich dowiedli, że nie wypadli sroce spod ogona. Skoro nie da się wprost, to trochę nagniemy prawo, to w końcu dla nas nie pierwszyzna, i polszczyznę. Jak postanowili, tak zrobili i udostępnianie nazwali rozpowszechnianiem. Dalej było już z górki. Bo skoro ten udostępniający rozpowszechnia, to rozpowszechnia każdy, kto korzysta z oprogramowania P2P, ponieważ rzeczone oprogramowanie działa tak, iz pobierając… udostępnia. Prawnik nie musi się na niczym znać. Więc nie ma znaczenia co udostępnia, komu i jak.

W tym miejscu zróbmy sobie przerwę, weźmy głęboki wdech i dla relaksu wejdźmy na dowolną stronę dowolnego dostawcy (po polsku zwanego prowajderem) usług internetowych. Z ciekawości zapoznajmy się z ofertą. Cóż widzimy? Dużymi cyframi wybitą przepustowość łącza DO użytkownika, czyli pobieranie (download) i małymi cyframi, znacznie skromniejszą, dziesięć razy mniejszą przepustowość OD użytkownika, czyli wysyłanie (upload). Wynika z tego, że film z sieci pobierzemy co najmniej dziesięć razy szybciej, niż go wyślemy. Jakie więc znaczenie ma to, że ściągnęliśmy „coś” z sieci, a „wiecie rozumicie programy P2P, to one, wicie, tyż rozpowszechniajom”, skoro należałoby udowodnić, że ktoś pobrał od nas cokolwiek w całości, że to co pobrał od nas w ogóle da się odtworzyć. Bo programy P2P działają tak, wicie, że pobierają po fragmenciku z wielu miejsc. To, co ktoś kiedyś gdzieś już udostępnił i rozpowszechnił podając do publicznej wiadomości miejsce położenia pliku. A do znalezienia tej informacji nie jest potrzebna zatoka piratów czy megaupload, wystarczy google.

Koniec relaksu. Wydech. Wracamy na ziemię. Życie Warszawy:

Funkcjonariusze zrobili nalot na fanów muzyki disco polo, którzy nielegalnie ściągali i rozpowszechniali muzykę za pomocą programu wymiany plików w Internecie. Kryminalni dostali adresy internautów od przedstawicieli firm fonograficznych, którzy posiadają prawa majątkowe do utworów muzycznych disco polo. Informacje te trafiły do stolicy z białostockiej prokuratury.

Dodaj komentarz