Jeśli rozum wyeksportujemy, bezrozumni zostaniemy

Z zaciekawieniem i przerażeniem obejrzałem film dokumentalny na temat chińskich badań nad DNA noszący tytuł Marzenia o DNA. Koresponduje z nim rozmowa prof. Magdaleny Fikus z Grzegorzem Chlastą w radiu RDC (za link, czyli cynk podziękowania dla Podjadka). Zaciekawienia nie muszę tłumaczyć. A przerażenie? Przeraziłem się, gdy sobie uświadomiłem, że Chiny już są w XXI wieku, a my gdzieś w XI. Jak to kiedyś obrazowo opisał Wałęsa świat pędzi naprzód mercedesem, a my niespiesznie podążamy za nim naszą szkapą zaprzęgniętą do bryczki. Ba, żebyśmy podążali! Nie dość, że się wleczemy, to często w przeciwną stronę!

Gdy wpatrzyć się w materiał filmowy, gdy wsłuchać się w to, co mówi p. prof. Fikus włos jeżyć się na głowie poczyna. Obłędna ideologia sprzed dwóch tysięcy lat czyni z nas pariasów. Zamiast być w awangardzie, trzymać rękę na pulsie, korzystać ze zdobyczy nauki my hołdujmy zasadom sprzed tysięcy lat i usiłujemy wtłoczyć dzisiejszą wiedzę w obowiązujące wtedy ramy. Bajania ludzi, dla których wiedza dzisiejszego pięciolatka byłaby postrzegana jako dorównująca boskiej, stanowią podstawę tak zwanej „nauki Kościoła”.

Chińczycy chcą poznać ludzki genom, żeby „ulepszać” ludzi. To z jednej strony brzmi groźnie, lecz z drugiej obiecująco. Groźnie, bo może doprowadzić do powstania nowej rasy niebywale inteligentnych ludzi, którzy mogą pewnego dnia dojść do wniosku że mniej rozgarnięci kuzyni stanowią zagrożenie dla cywilizacji i należy ich liczebność znacznie ograniczyć. W tym miejscu warto zwrócić uwagę na pewną nielogiczność w filmie. Otóż mowa tam o badaniu próbek DNA ludzi wybitnie inteligentnych. Ale żeby badania miały sens trzeba by w pierwszej kolejności zbadać genotyp ich rodziców. Bo potomstwo geniuszy wcale nie musi być genialne. Za to często bywa, że ludzie bardzo przeciętni poczynają geniusza. Tak więc problem zacznie się dopiero wtedy, gdy uczeni zaczną w genach grzebać. Samo selekcjonowanie nie jest niczym strasznym ani nagannym.

Wyobraźmy sobie taką sytuację. Chińska klinika oferuje selekcjonowanie materiału genetycznego zarówno ojca jak i matki pod kątem chorób genetycznych i inteligencji. Z prawdopodobieństwem sięgającym 90% dziecko urodzi się zdrowe, inteligentne i wolne od chorób genetycznych. Alternatywą jest loteria, przy czym nawet gdy dziecko będzie chore lub niezdolne do życia matka będzie musiała je urodzić, ponieważ badania prenatalne i aborcja są sprzeczne z etyką Żydów żyjących dwa tysiące lat temu w basenie Morza Martwego. Łatwo zgadnąć co zrobią odpowiedzialni rodzice, którym doktryna nie wyprała mózgu. Nie trzeba chyba także tłumaczyć, że chory i mniej inteligentny ma mniejsze szanse na rynku pracy zdominowanej przez wysokiej specjalizacji urządzenia techniczne. Nie ma się co łudzić, że będzie zapotrzebowanie na tanią, niewykształconą siłę roboczą z Polski.

Jeśli nauka umożliwia składanie połamanych kości, to należy z tej możliwości korzystać. Jeśli dzięki szczepieniom nauka umożliwia zapobieganie większości chorób, to należy z tej możliwości korzystać. Jeśli nauka umożliwi eliminację chorób genetycznych, to należy tych możliwości szukać, badać, rozwijać. A nie w imię zabobonów sprzed dwóch tysięcy lat cofać się w rozwoju i blokować postęp. Kraj, w którym nie będzie ludzi zdolnych zrozumieć jak funkcjonuje świat, pozbawiony elit intelektualnych, będzie skazany na marginalizację i unicestwienie. Już dziś inteligentni, wykształceni ludzie wybierają emigrację, bo w kraju rządzonym przez nieuków nie ma dla nich ani miejsca, ani pracy. We współczesnym świecie liczy się wiedza. Ci którzy ją posiadają manipulują pozostałymi bez przeszkód i często bez skrupułów.

Kulisy tego jak wygląda prawdziwa troska o dzieci urodzone odsłania Polityka z tego tygodnia (nr  12 – 3001, 18-23 marca 2015 r.). Oddajmy głos autorce, Barbarze Pietkiewicz:

„Śpią w piwnicach, na klatkach schodowych, pod mostem, na rurach z ciepłą wodą, w opuszczonych fabrykach, w ogródkach działkowych. Niektóre wracają na noc do swoich domów. Przeważnie żyją w grupach, tak łatwiej przetrwać. Zarabiają na życie żebrząc, odprowadzając wózki przy supermarketach, myją szyby samochodowe, kradną. Piją alkohol, wąchają klej, zajmują się prostytucją. Są mniej sprawne umysłowo od rówieśników, gorzej czytają i piszą. Bywają agresywne. Są chwiejne, oziębłe, lękliwe”. Uff. Tak napisano w piśmie „Pedagogika Społeczna” w 2003 r.

W 1998 r. Krajowy Komitet Wychowania Resocjalizującego, instytucji powołanej do zajmowania się dziećmi ulicy, szacował ich liczbę na 300.000. Dwa lata później Fundacja dla Polski informowała, że wśród 9 mln obywateli poniżej 18 roku życia stanowią one 1.200.000. Przed czterema laty „Pedagogika Społeczna” alarmowała: problem dzieci ulicy szerzy się na coraz większą skalę, a Mirosława Kątna w Sejmie zastanawiała się, czy ich liczba powiększa się w postępie matematycznym czy geometrycznym.

I dalej:

„Na ulicach, w parkach, galeriach handlowych w ciągu dnia można spotkać grupki dzieci w różnym wieku. Nie wyróżniają się strojem, nie są brudne ani zaniedbane. Ale właśnie uciekły ze szkoły, bo sobie w niej nie radzą, gnębione głównie przez angielski i matematykę. Prędzej czy później notorycznych wagarowiczów policja, po wyroku sądowym, odstawi do domów dziecka. Praga Północ ma największą w Warszawie liczbę umieszczonych w nich dzieci. Wnioski o zabranie „uchylającego się od obowiązku szkolnego” zgłaszają często szkoły, pozbywając się w ten sposób trudnych uczniów. Rodzicom stawia się ultimatum: albo podpiszą wniosek o umieszczenie dziecka w ośrodku socjoterapeutycznym, jak się teraz nazywa ładnie domy dziecka, albo pójdzie do poprawczaka. A to, wiadomo, wstęp do edukacji więziennej. Podpisują.

I jeszcze fragment dotyczący zreformowanej szkoły, w której uczy chronione kartą nauczyciela ciało pedagogiczne, często z przerostem chrześcijańskiego sumienia:

Z badań Katarzyny Górniak i Agnieszki Kalbarczyk wynika, że wiedza nauczycieli o biedzie uczniów jest „okazjonalna, incydentalna, wybiórcza i zniekształcona, a także ogranicza się do jej wymiaru materialnego”. Nauczyciele — twierdzą badaczki — nie wiedzą o stypendiach socjalnych, nie znają instytucji pomocowych, prócz kilku podstawowych. Ukrywanie biedy przez dzieci, co się często zdarza, świadczy dla personelu o jej nieistnieniu. Gdyby dziecko chodziło w podartych butach, byłoby naprawdę biedne. A ono przeciwnie – ma często przedmioty nienależne z definicji, zdaniem nauczycieli, osobom biednym, np. telefon komórkowy.

Bieda jest utożsamiana z patologią rodzinną, całkowicie przez rodziny zawinioną. W oczach nauczycieli biednym jest ten, komu taki status został przypisany przez prawomocną instytucję na podstawie obowiązujących kryteriów. O tym, jak jest w istocie, personel szkoły przekonuje się rzadko. Autorki obserwowały niechęć, a nawet strach przed kontaktem z rodzinami uczniów w ich domach. Nauczyciele opisują je jako niebezpieczne, co wymaga obecności nie jednej, ale kilku naraz osób odwiedzających. Slumsy, Etiopia, mendy społeczne — tak określali miejsce zamieszkania dzieci badani nauczyciele. Problem biedy został „wypisany ze szkoły i przypisany innym polom” — stwierdzają Katarzyna Górniak i Agnieszka Kalbarczyk.

Coś zmienia się na lepsze, ale nie dzięki pracy ministerstwa i urzędników, którzy widzą tylko przepisy, procedury, podania, zaświadczenia, poświadczenia i pieczątki. Dzieciaki próbują ratować woluntariusze. Niestety, wrogiem nieuka jest nauka. Dlatego nieuk nie będzie tolerował w swoim otoczeniu inteligentniejszych od siebie. A durnia bardzo łatwo wyprowadzić w pole. Dlatego ustawy uchwalane przez parlament, składający się w głównej mierze z głupawych protegowanych lidera partyjnego, uchwala ustawy, na których zyskują wyłącznie nieuczciwi i… państwo. Weźmy taki pakiet onkologiczny. Oddajmy jeszcze raz głos Polityce:

W zielonej karcie przewidziano bardzo szczegółowe i sztywne ramy dla każdego etapu diagnozy i leczenia. Gdy przekroczy się np. czas wyznaczony na kolejne etapy, Fundusz może zakwestionować rozliczenie. — Zielona karta nie służy pacjentom, tylko płatnikowi, bo może być pretekstem, żeby nie płacić — mówi prof. Romuald Krajewski, neurochirurg, członek zespołu Oddziału Zabiegowego Kliniki Nowotworów Głowy i Szyi Centrum Onkologii w Warszawie, wiceprezes Naczelnej Izby Lekarskiej. Wtóruje mu prof. Pieńkowski: — Karta to przede wszystkim sposób rozliczania świadczeń, a nie przepustka dla chorego.

O tym, że zielona karta to chwyt propagandowy, który nie rozwiązał żadnego problemu świadczą najlepiej liczby:

Chorzy z tzw. zieloną kartą w ramach pakietu onkologicznego mieli być rozliczani bez żadnych limitów. Ilu pacjentów się zgłosi, za tylu NFZ zapłaci. (…) Szpitalowi w Pomorskiem na 51 chorych z kartą DiLO NFZ rozliczył jednego. Resztę musieli opłacić w ramach limitów. Śląska placówka z 280 pakietowych chorych dostała pieniądze za czterech.

Żeby skrócić oczekiwanie na badania, operacje, naświetlania czy chemię, zastosowano sprytny zabieg: pacjentów przegrupowano z dwóch kolejek do trzech. Do obowiązującego do tej pory podziału na priorytetowych, czyli pilnych, i stabilnych dodano trzecią kolejkę, chorych onkologicznych najbardziej uprzywilejowanych, tych z zieloną kartą. Więc nawet jeżeli u części pacjentów udaje się przyspieszyć terminy, odbywa się to kosztem innych.

Chocholi taniec rządu byłby może i śmieszny, gdyby nie to, że za pozorowanymi działaniami kryje się ogrom ludzkiego nieszczęścia, cierpienia i krzywdy.

— Jak mam powiedzieć pacjentowi, który pół roku czeka na operację, że spada z grafiku, bo muszę zoperować chorego z pakietu? — zastanawiał się na spotkaniu z władzami mazowieckiego NFZ prof. Krzysztof Paśnik, kierownik Kliniki Chirurgii Ogólnej, Onkologicznej, Metabolicznej i Torakochirurgii Centralnego Szpitala Klinicznego MON. A obawia się, że wkrótce będzie musiał. W jego klinice pakietowy kontrakt onkologiczny to 80% operacji, tylko 20% zostało na chirurgię ogólną, z czego już w styczniu wyoperowali 30%, jakie NFZ przyznał im na cały rok. Za dwa, trzy miesiące być może będą musieli odmawiać przeprowadzania operacji chorych, którzy zielonych kart nie mają.

Jak widać cynizm z jednej strony i głupota z drugiej coraz lepiej się w tym kraju mają. Dlatego wszyscy którzy mogą i mają głowę na karku, ten kraj jak najśpieszniej opuszczają.

Traktowani po macoszemu lekarze patomorfolodzy stają się w Polsce specjalizacją na wymarciu. W kraju jest ok. 400, praktykuje najwyżej 300 (reszta wyjechała). Stąd długi czas oczekiwania na wynik, czasem nawet cztery tygodnie. Co wywraca pakietowy rozkład jazdy.

Na Podkarpaciu jest 16 lekarzy onkologów, a realizacji pakietu onkologicznego podjęło się 30 szpitali. Teraz rezygnują. Ale nie tylko szpitale powiatowe mają kłopoty. Wojewódzki Szpital Specjalistyczny w Chełmie nie mógł znaleźć onkologa klinicznego więc także wycofał się z pakietu. Z kolei szpital kliniczny w Lublinie radioterapeuty szuka nawet na Słowacji. To skutek uporczywego trzymania się socjalistycznych rozwiązań w wolnorynkowym otoczeniu i przy otwartych granicach. Mądrzy wyjeżdżają, niemądrzy i cwaniacy zostają.

Dodaj komentarz


komentarzy: 1

  1. Francisco Goya namalował  obraz , który zatytułował GDY ROZUM ŚPI BUDZĄ SIĘ DEMONY. Nie chodzi mi o sam obraz, ale o wiele mówiący tytuł. Uśpione umysły, otoczone strachem przed wojną, piekłem, chorobami, dają się łatwo kierować. I nie stan wiedzy jest tu najważniejszy, a poddanie się kierownictwu zarządzającemu strachem. Strachem, niewiedzą i potrzebą posiadania wskazującego ścieżki jakimi w życiu należy podążać. Ten trzeci stan, ta potrzeba jest najgroźniejsza, bo wybrany osobnik do kierowania wmówi co będzie chciał. A przedstawione dowody będą traktowane jako kłamstwo, manipulacja. Najlepiej to widać w głoszonych przez Radio M. kłamstwach. Rydzyk ma więcej wierzących niż można spodziewać się po ludziach XXI wieku. I nie tylko on. Inni ‚sternicy” też mają swoich zwolenników. Widać to w wyborach partyjnych. Ciągle wybierani Ci sami z pierwszych miejsc list. Bez żadnej refleksji i zastanowienia.

    Czy w państwie, gdzie są takie podziały, taki brak zrozumienia dla zysków jakie daje nauka może dziwić? In vitro określone jako złe, przez wielu traktowane jest jako złe.  Tylko jeden przykład. Wiedza oglądana przez pryzmat nawet nie wiary, ale wytycznych dawanych przez nieuków co jest dobrem, a co złem, nie będzie miała szans na rozwój. Po co etaty i Ministerstwo do spraw Nauki i Szkolnictwa Wyższego? Po co? Gdy jest tajemnicą poliszynela, że tytuły, prace „naukowe” nie są za rzeczywistą wiedzę, za pracę naukową, a za posłużenie się cudzymi efektami wysiłku myślowego. I nikt nic z tym nie robi. Kradzione to polska codzienność na każdym szczeblu. Nauki i władzy.

    Czy może dziwić, że osoby mające świadomość swojego wykształcenia, wartości swojej wiedzy odchodzą i idą tam, gdzie zostaną i docenione finansowo i nie będą toczyć bojów o normalność w codziennej pracy? A że chorzy na tym cierpią? Nikogo oprócz iluś tam zaangażowanych lekarzy to nie obchodzi. Nie należy zapomnieć, że ci chorzy też dali/ nie dali swój głos w wyborach. Często nie za lepszym, a za złudną nadzieją  partyjnych rozsiewaczy cudów.

    Nawet gdy polscy naukowcy mają osiągnięcia na skalę światową, to i tak szerokim masom znany jest tylko Kopernik, Skłodowska-Curie.

    Jednak ciągnąc się w ogonie nauk różnych jako nacja nieźle sobie radzimy.

    Receptę na poprawę podano już dawno: „Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie… Nadto przekonany jestem, że tylko edukacja publiczna zgodnych i dobrych robi obywateli.” Jan Zamojski, 1600 rok.