Druga bitwa o handel

Niedziela. Głęboka komuna. Małe miasteczko na głębokiej prowincji. Większe tłumy pojawiają się po mszy i szybko znikają wchłonięte przez liczne knajpy. Gdzieniegdzie całą szerokością chodnika pijany osobnik pomyka. Jeśli nawet ktoś z okolicznych wiosek postanowił pojechać do „miasta”, to tylko po to, żeby się urżnąć z kolegami albo w krzakach nad rzeką, albo w mordowni niedaleko. Wolne bowiem mieli wtedy sprzedawcy, ale nie barmani, restauratorzy, kelnerzy, hotelarze i księża.

Niedziela. Kilkanaście lat po transformacji. Małe miasteczko na głębokiej prowincji. Po ulicach przewalają się tłumy, głównie przyjezdnych z okolicznych wsi, którzy po całym tygodniu spędzonym na gospodarstwie przyjechali do „miasta” na zakupy i dla rozrywki. Nikt już praktycznie nie pije po krzakach, a i ledwo trzymających się na nogach nie widać.

70 lat temu, ściślej 13 kwietnia 1947 roku, podczas pierwszej dobrej zmiany, na plenum Komitetu Centralnego PPR Hilary Minc ostro zaatakował sektor prywatny i spółdzielczy, jako przechwytujący dochody należne państwu. Aby to zakończyć minister postulował upaństwowienie i proklamował bitwę o handel. 70 lat później rząd ostro atakuje wielkie sieci handlowe, jako przechwytujące dochody należne państwu. Aby to zakończyć postuluje opodatkowanie i repolonizację.

W 1980 roku Komitety Strajkowe przekształciły się w komisje założycielskie Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego „Solidarność”, który została zarejestrowany 10 listopada 1980 przez Sąd Wojewódzki w Warszawie.

W 2017 roku, w rocznicę zwycięskiej bitwy o handel, Solidarność jest święcie przekonana, że handel nadal jest uspołeczniony, więc bez żadnych przeszkód można wprowadzać zakazy, nakazy i inne obostrzenia. Jak na przykład zakaz handlu w niedzielę. Bowiem dla działaczy rachunek ekonomiczny, bilans zysków i strat to obcy klasowo wymysł zgniłego kapitalizmu. Zamiast robić wszystko, by zachować zakład pracy, robią wszystko, by zachować wysokość płacy. Losy stoczni czy górnictwa są tego aż nadto wymowną ilustracją. Ale, co warto odnotować, nawet o płace nie wszędzie walczy. W sprawie skandalicznych warunków pracy i płacy w handlu nie kiwnęła palcem.

Dlaczego należy zakazać handlu w niedzielę? Ponieważ ludzie chcą odpocząć. Którzy ludzie? Niektórzy. Na przykład właściciele małych sklepów rodzinnych nie chcą wypoczywać, wiec ich zakaz nie obejmie. Poza tym, jak przekonuje Solidarność, sieci handlowe wyzyskują pracowników. Związek jednak nie byłby sobą, gdyby zabrał się za walkę z wyzyskiem. Niech sobie pracodawcy pracowników wyzyskują ile dusza zapragnie, byle nie w niedzielę.

Już więc niedługo będzie znowu po bożemu. Jeśli po wprowadzeniu zakazu handlu do małego miasteczka na prowincji nawet ktoś z okolicznych wiosek przyjedzie autobusem czy pociągiem, to tylko po to, żeby się urżnąć, bo dworcowa galeria handlowa zamknięta będzie na głucho. Będzie oczywiście można, jak za dawnych, dobrych lat handlować paliwem na stacjach benzynowych, alkoholem w knajpach i dewocjonaliami pod kościołami. Rząd ma liczne uwagi do projektu, ale generalnie jest za.

Powiadają, że kogo pan bóg chce ukarać, temu rozum odbiera. I jest to wierutna bzdura, bo jak Salomon z pustego nie naleje, tak i bóg nie odbierze czegoś, czego nie dał. Solidarnościowi eksperci przekonują, że zakaz handlu w niedziele nie wpłynie ani na obroty sieci handlowych, ani na poziom bezrobocia. Oni to wiedzą, bo takie rzeczy po prostu się wie. Podobnie jak to, że górnikom się należy, bez względu na to ile podatnicy do nierentownych kopalń mieliby dopłacić.

Zdaniem Mateusza Morawieckiego, wicepremiera oraz magistra finansów i rozwoju, całkowity zakaz handlu w niedzielę nie wchodzi w grę. Bo odpoczynek odpoczynkiem, ale bez przesady. Jego „konstytucja dla biznesu” zakłada, że „co nie jest prawem zabronione, jest dozwolone”. Problem w tym, że to co jeszcze dziś jest dozwolone, wkrótce będzie zabronione. Już się o to jak nie Solidarność, to Episkopat postara…

Dodaj komentarz