Demokratyczne państwo prawa autorskiego

Poziom absurdu w Polsce przekroczył stan ostrzegawczy i nadal rośnie. Zdumiewające jest przy tym, że w procederze przekształcania państwa w satrapię biorą udział ludzie, którzy walczyli z reżimem o wolność. Przynajmniej twierdzą, że walczyli i dekorują się wzajem orderami i medalami z metalu. Dobrze by było by zdradzili o jaką i czyją wolność walczyli, skoro dziś przedstawiciel jednego z bojowników, Bronisława Komorowskiego, zastanawia się, niczym przedstawiciel tow. dyktatora czy pomazańca bożego co się stanie, jeśli opinia publiczna dostanie wgląd w opinie i okaże się, że prezydent postąpił wbrew nim? Będzie prezydenta rozliczać, żądać wyjaśnień. A według konstytucji prezydent się nie tłumaczy. Jego decyzje są swobodne, uznaniowe. Nie wymagają uzasadnienia. Jego władza jest dyskrecjonalna, a konstytucja sytuuje go poza kontrolą. I wnioskuje, by NSA zwrócił się do Trybunału Konstytucyjnego z pytaniem, czy prezydent podlega art. 61 konstytucji, który mówi o prawie dostępu obywateli do informacji o działaniach władzy publicznej i do jej dokumentów. Czyżby historia zatoczyła koło i prezydent Komorowski zrównał się w prerogatywach z prezydentem Bierutem? A tamten ustrój to też była demokracja?

W środku Europy, w XXI wieku prawnik reprezentujący Prezydenta zastanawia się, czy wybierany w wolnych wyborach prezydent ma obowiązek informować wyborców co robi i dlaczego! A sąd? Czwarta władza? Sąd uważa, że żadnej waaadzy nie należy utrudniać i przeszkadzać w „sprawowaniu urzędu”: NSA, zdając sobie sprawę z wagi dostępu do informacji publicznej, dzięki której społeczeństwo może kontrolować władzę, jednocześnie widzi, że to prawo bywa nadużywane, co może utrudniać sprawowanie władzy. Przechlapane mają ci politycy. Nie dość, że ich wybrali, to jeszcze chcą na ręce patrzyć i każą się tłumaczyć. W państwie prawa rzecz nie do pomyślenia!

Ale to nie jedyny polski patent na demokrację. Dzisiejsza (1 marca 2012 roku) Gazeta Wyborcza na pierwszej stronie informuje o paskudnym Google, które chce wiedzieć o nas wszystko, a dyskretnie, na trzeciej stronie pisze, że w tym kraju tajne są… orzeczenia sądowe. Fundacja ePaństwo chciała stworzyć darmową bazę orzeczeń SN. W czerwcu 2011 r. zwróciła się do sądu na podstawie ustawy o dostępie do informacji publicznej o udostępnienie wszystkich orzeczeń wydanych po 1 stycznia 2000 r. – Pierwszy prezes SN odmówił, twierdząc, iż są aktami spraw, a dostęp do akt mają tylko strony. W dodatku stwierdził, że art. 61 konstytucji, dający prawo do uzyskiwania informacji, w tym do dokumentów, dotyczy tylko organów władzy pochodzących z wyborów powszechnych, a SN z wyborów nie pochodzi – mówi Daniel Macyszyn z ePaństwa. Na szczęście SN zaczął przysyłać ePaństwu bieżące orzecznictwo.

Z kolei ekspertyzy i wykładnie ekspertów Ministerstwa Finansów publikowane w Biuletynie Skarbowym Ministerstwa Finansów chroni przed wścibskimi obywatelami nie klauzula tajne przez poufne, tylko… prawo autorskie. Wzbrania ono udzielania tych informacji za darmo. Dlatego od 2009 r. wersja internetowa jest odpłatna. Katarzyna Kiełbiowska z Fundacji Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego zażądała od ministerstwa udostępnienia informacji zawartych w Biuletynie. I dowiedziała się, że nie podlegają ustawie o dostępie do informacji publicznej, bo chroni je właśnie prawo autorskie. Choć do Biuletynu piszą wyłącznie urzędnicy ministerstwa, administracji skarbowej i celnej. Piszą o oficjalnej interpretacji prawa podatkowego, a więc o tym, co wykonują w ramach obowiązków opłacanych z pieniędzy publicznych.

Informacja publiczna to krwiobieg państwa, a niereglamentowany dostęp do niej to fundament państwa prawa. Tam gdzie władza ma coś przed obywatelami do ukrycia, a jawność przeszkadza w pełnieniu obowiązków, kończy się demokracja, a zaczyna dyktatura i tyrania. Dziś pan Prezydent za nasze pieniądze zleca ekspertyzy, których nie chce ujawnić. Jutro nie ujawni, czy w ogóle jakieś ekspertyzy zlecił i ile to kosztowało. A pojutrze utajni ile zarabia i na co wydaje pieniądze podatników. O taką demokrację nam chodziło?

Szczytem bezczelności jest zgoda na to, by prywatne firmy miały prawo zarabiać na interpretacji mizerii prawnej, pichconych przez dyletantów rozporządzeń i ustaw. Trudno się dziwić, że nie mając dostępu do podstawowych informacji wielu ucieka w szarą strefę względnie zagranicę, a wysiłek umysłowy pozostałych sprowadza się do znalezienia sposobu na przechytrzenie „cwaniaczków”. Z kolei po drugiej stronie barykady także trwa burza mózgów jak ominąć durnowate prawo, dać zarobić komu trzeba i też coś z tego mieć…

Premier zarabia około 16,5 tysięcy złotych brutto. Gdy od tej sumy odliczymy podatki i składki okaże się, że szef rządu dostaje około 11,5 tysiąca zł do ręki. Jak można wyjaśnić niebywałą hojność ministra, który przecież nie zarabia więcej niż premier, okazaną prezesowi państwowej spółki? P. Kapler zarabiał 26 tysięcy złotych miesięcznie na rękę, a pensje jego zastępców wynosiły odpowiednio 19,5 tys. zł i 17,5 tys. zł. Za zarządzanie całym krajem premier bierze mniej niż połowę tego, co wynajęty do wykonania jednego zadania menadżer. Czy to nie jest chore? Przy czym choroba nie polega na tym, że p. Kapler brał za dużo, ale na tym, że premier bierze za mało.

Dodaj komentarz