Byliśmy zawsze za tym

Czy ktoś niezależny, nie występujący w imieniu swoich mocodawców, używa zaimka osobowego ‚ja’ czy ‚my’? Czy jeśli posiłkuje się zaimkiem ‚my’, to ma na myśli swój obóz polityczny, czy wyłącznie siebie i swoją osobę? W Senacie odpytywana na okoliczność praw obywatelskich i konwencji antyprzemocowej wybrana przez Sejm kandydatka na Rzecznika Praw Obywatelskich odpowiedziała, że w żadnym ministerstwie, ani w rządzie, z tego co ja wiem publicznie nie ma żadnych aktualnych zmian żeby, żeby, dotyczących tej konwencji, więc nie bardzo rozumiem. A jeżeli chodzi o przemoc, bo to przecież ona tego dotyczy, to byliśmy zawsze za tym i to było we wszystkich głosowaniach, żeby te przepisy były dobre dla ofiar, a nie dla sprawców. Kandydatka na Rzecznika za każdym razem deklarowała, że będę reagowała zawsze jeżeli będzie naruszone prawo i Konstytucja. Czyli Lidia Staroń będzie interweniowała tylko wtedy, gdy arbitralnie uzna, że zostało naruszone prawo lub Konstytucja, jak to ma obecnie miejsce w sprawie orzeczenia w sprawie Turowa, w której polski Trybunał Konstytucyjny będzie badał, czy europejski Trybunał Sprawiedliwości nie naruszył…. prawa! PAP:

Grupa posłów PiS skierowała do Trybunału Konstytucyjnego wniosek ws. uprawnień unijnego trybunału sprawiedliwości do kontroli prawa krajowego i stosowania środków tymczasowych w sprawach m.in. sądownictwa państw członkowskich […] We wniosku, do którego dotarła PAP posłowie wnieśli o zbadanie zgodności z konstytucją trzech przepisów Traktatu o Funkcjonowaniu Unii Europejskiej, które dotyczą uprawnień unijnego trybunału. Posłowie PiS chcą stwierdzenia niekonstytucyjności przepisów, które w zaskarżonym rozumieniu uprawniają Trybunał Sprawiedliwości UE do m.in. nakazania w ramach środków tymczasowych określonego ukształtowania składu, uprawnień i kompetencji oraz zawieszenia funkcjonowania konstytucyjnych organów krajów członkowskich w szczególności sądów.

Żeby nie działać ad hoc, reagować na gorąco i załatwić sprawę raz na zawsze polski Trybunał Konstytucyjny powinien orzec, że wszystkie wyroki sądów międzynarodowych niekorzystne dla Polskich są niezgodne z Konstytucją, a korzystne zgodne. W przeciwnym razie może się okazać, że niezgodna z Konstytucją jest także kara zasądzona na korzyść… Polski.

Podejrzenie, że Lidia Staroń jako Rzecznik Praw Obywatelskich nie będzie bronić żadnych praw potwierdza się niemal przy każdym pytaniu. Zamiast konkretnej odpowiedzi jest deklaracja, że to zagadnienie jest domeną polityków i Rzecznik nie ma nic do tego. Na przykład pada pytanie czy przejęcie mediów lokalnych ogranicza dostęp obywateli do niezależnej informacji? Ale to też mnie pani pyta o po, o p, o poń, opinię polityka, natomiast ja dzisiaj jestem w innej roli. Dlatego to, co zrobił ten Rzecznik [Bodnar] to zrobił natomiast yyee tak powiem to nie jest właściwość yy yy dla mnie, dla mnie rzecznika, ja mówię jako, w roli rzecznika, a nie polityka. Pytanie: czy jest zgodne z prawem niedopuszczenie do zasiadania w Trybunale Konstytucyjnym trzech prawidłowo wybranych sędziów i niepublikowanie wyroków przez premier Beatę Szydło? I znowu to są pytania polityczne, polityka, natomiast jeżeli chodzi, wiemy, że od tego czasu mm mamy bardzo dużo yy wyroków i teraz powiem tak: jeżeli kwestionujemy status sędziów, to musimy zobaczyć, że po drugiej stronie jest bezpieczeństwo prawne obywateli i, i, i, i tych wyroków jest bardzo dużo, więc teraz trzeba zobaczyć, czy są, czy ja mam walczyć o obywateli? tak! tak! Jak jeden urząd eee tak będzie mmm będzie kwestionował eey drugi no to, no, dzisiaj, tak? jest rok 2000 pierwszy i mamy tyle, tyle decyzji. I mówię jako ja dzisiaj opo, znaczy opo odpowiadam jako w roli, że tak powiem rzecznika, więc przede wszystkim jestem po stronie obywateli. I tak dalej w tym duchu. Poziomem swoich odpowiedzi ewidentnie zbulwersowana była sama zainteresowana stwierdzając, że nie myślałam, że aż tak ta, że ta rozmowa będzie tak na dnie. Bo sprawa jest jasna — jacyś prezesi, grypy interesów to nie obywatele, nawet nie ludzie, dlatego jestem po stronie tych ludzi, a nie po stronie grupy interesów, czy prezesów jakichś spółdzielni, czy wcześniej komorników, czy kogoś jeszcze. A w ogóle, to mi jest wstyd, mi jest po prostu wstyd, żeby senator, no, tak powiem, tego typu [pytania stawiał].

Cytaty dobitnie świadczą nie tyle nawet o samej kandydatce, ile o szacunku dla obywateli i podejściu do ich praw tych, którzy zgłosili jej kandydaturę. P. Lidia Staroń nie potrafiła nawet z godnością przyjąć porażki. Zanim porzucimy politykę odnotujmy dla porządku, że wyjaśniła się sprawa włamań na konta w mediach społecznościowych oraz pocztowe czołowych polityków. Wicepremier od spraw bezpieczeństwa poinformował, że Analiza naszych służb oraz służb specjalnych naszych sojuszników pozwala na jednoznaczne stwierdzenie, że atak cybernetyczny został przeprowadzony z terenu Federacji Rosyjskiej. Jego skala i zasięg są szerokie. To wszystko tłumaczy i zwalnia odpowiedzialnych z jakiejkolwiek odpowiedzialności. Niezrozumiała jest podana przez wicepremiera chwilę potem informacja, że obecnie prowadzone są działania wyjaśniające, ale także zabezpieczające dowody. Co wyjaśniać, skoro wszystko jest jasne?

Porzućmy politykę by skupić się na kolejnych dowodach, że decyzja o niewznawianiu powieści Jerzego Jurandota „Operacja ‚Sodoma'” jest kuriozalna, ponieważ jest to dzieło warte ocalenia od zapomnienia chociażby dlatego, że problem ze znalezieniem dziesiątki sprawiedliwych aniołowie mieliby także dziś w Polsce. O przypadkach kandydatki na sprawiedliwą, która „zawsze po stronie ludzi” można sobie poczytać na portalu „Polityki”. Zaś z aniołami rozstaliśmy się w momencie, gdy Azaryjasz puścił oko do Liji…

◄■□■□■►

O tej godzinie Hod i Sebeon dobijali już prawie do rynku. Droga od Gospody Artystów do tego miejsca zabrała im sporo czasu. Mimo iż jeden drugiego podpierał ramieniem, co chwila zarzucało ich, nogi jak źle skarosowane znosiły raz w prawo, raz w lewo, chwilami nieoczekiwanie włączał się wsteczny bieg. Śpiewali:

Pije Abel do Kaina,
Kajfasz do Annasza,
Utopiona w morzu wina
Ta kraina nasza,

A co kto popije,
Zaraz robi chryje,
Łupu-cupu, łupu-cupu,
I tak się tu żyje!

Od czasu do czasu przystawali, aby popatrzeć na siebie z sympatią, poklepać się po ramionach i wymienić kilka nacechowanych głębią uwag.

— Czy ty wiesz, co to znaczy być poetą? — Sebeon wolną ręką uczynił namaszczony i wielce skomplikowany wywijas, ogarniający ziemię, niebo, cztery strony świata i coś tam jeszcze. Miał on zapewne wyrazić to wszystko, czego słowami wyrazić nie sposób.

— Wiem, Sebek — przytaknął z szacunkiem Hod. — Znaczy to, że ubierasz w piękną formę myśli, które nigdy nie postały ci w głowie.

Sebeon skrzywił się, jakby ujrzał na pierwszej stronie literackiego magazynu wiersz konkurenta.

— Masz przestarzałe spojrzenie na poezję. Ja rozbijam formę. Rozbijam piękno. Rozbijam myśl. Rozbijam, rozbijam, rozbijam! Rozumiesz?

— Rozumiem… Wszelako nie rozumiem, po co to wszystko rozbijasz? Nie szkoda ci?

— Niczego mi nie szkoda. Jestem wewnętrznie skłócony i nie przystaję do rzeczywistości. Rzeczywistość to mit. Rrrrozbijam!

Tu poeta potknął się o wystający z bruku kamień i gdyby go Hod w porę nie podtrzymał, byłby się rozciągnął jak długi (sam o sobie powiedziałby prawdopodobnie: jak wielki).

— Uważaj, bo rozbijesz sobie nos. Postaraj się jednakowoż trochę lepiej przystawać do rzeczywistości, przynajmniej pokąd to wino z ciebie nie wyparuje. Czarodziejskie wino z Zoar, które jest lekkie jak sen motyla a mocne jak pocałunek wdowy i po którym świat staje się podwójnie piękny…

— Świat? — parsknął szyderczo Sebeon. — Chromolę świat. Świat jest chaosem nie do zrozumienia i nie do uporządkowania.

-— A życie na tym świecie, Sebuś? — protestował nieśmiało Hod. — Azali nie jest pomimo wszystko cudowne?

— Życie jest bezsensem. Chromolę.

— Poważnie to mówisz?

— Poważnie.

— Nie sąż to słowa na wiatr?

— Nie są.

Hod wahał się przez chwilę, ale chęć sprawienia przyjemności przyjacielowi przemogła skrupuły. Rozejrzał się, czy nikt nie podsłuchuje, i nachylił się do ucha poety.

— Tedy rzeknę ci coś, co jest tajemnicą służbową i czego rzec ci nie powinienem. Wszelako postawiłeś mi dzban wina z Zoar i wypiliśmy braterstwo, przeto rzeknę, abym ucieszył uszy twoje i napełnił radością serce twoje. Ów świat, który jest chaosem, już jutro przestanie istnieć. A ty pozbawion będziesz owego życia, które jest bezsensem.

— Co takiego…? Oszalałeś…? — Sebeon wbrew spodziewaniom wcale nie sprawiał wrażenia zachwyconego.

— Zaprawdę, powiadam ci — chichotał radośnie Hod — spuszczon będzie z nieba ognisty deszcz i stanie się płacz wielki a zgrzytanie zębów. I wywrócone będzie miasto ono i wytracone będzie wszelkie stworzenie żywe. I ty też. No, zadowolonyś?

Sebeon wyrwał rękę spod jego ramienia. Wyglądało na to, że nagle wytrzeźwiał.

— Wariat! — wrzasnął. — Ja się nie zgadzam!

— Jak to? Przecież sam mówiłeś, że chromolisz świat i że życie jest bezsensem? — bełkotał stropiony Hod.

— Ja się nie zgadzam! Słyszysz? Nie zgadzam się!

Jeżeli pod wpływem wstrząsu poeta istotnie wytrzeźwiał, to jednak tylko od pasa w górę. Gdy odepchnąwszy Hoda usiłował w popłochu oddalić się boczną ulicą, co kilka kroków odwracając się i wygrażając pięścią, dolna połowa jego ciała ciągle mimo wszystko nie nadążała za górną, można by powiedzieć: nogi wlokły się w ogonie. Dzięki temu dość długo słychać było jeszcze, jak wykrzykuje:

— Jakim prawem! Ja będę protestował!

Hod przez chwilę patrzył za nim szczerze zdziwiony, potem wzruszył ramionami i powlókł się w stronę rynku.

Dochodziło południe. Domy przestały dawać cień, od rozparzonych kocich łbów bił żar, w powietrzu stał ciężki, niemal namacalny upał. Kto mógł, chronił się za zapuszczonymi żaluzjami swego mieszkania, nawet żebracy pozostawiwszy kule i kikuty wyskoczyli gdzieś na piwko. Rynek opustoszał. Niezwykły obraz, jaki w tej scenerii przedstawił się oczom Hoda, na długo wrył się w jego pamięć.

Oto drzwi gospody Pod Słupem Soli rozwarły się gwałtownie, pchnięte od wewnątrz. Jak pocisk z katapulty wyleciał przez nie dostojny Zorobabel, niewątpliwie wyrzucony potężnym kopniakiem. Przez chwilę szybował w powietrzu z rozpostartymi rękami i rozwianą patriarchalną brodą, po czym, zatoczywszy prawidłowy łuk, pacnął o bruk rozpłaszczony jak żaba.

W progu kłębił się tłum rozjuszonych i wrzeszczących biesiadników, wyraźnie pałających żądzą dokończenia samosądu. Lot, zaparłszy się piętami i szeroko rozkrzyżowawszy ramiona, powstrzymywał ich z najwyższym trudem.

— Ależ, bracia moi, tak nie można! Opamiętajcie się!

— Puść mnie, ja mu pokażę! — ryczał olbrzymi Hamuel, zawijając rękawy. — Na drugi raz odechce mu się psuć ludziom zabawę!

— Kazania nam będzie prawił, przybłęda! — wtórował mu gruby Salef. — Nieprawość i obrzydliwość czynicie, powiada… Daj mu w zęby, Hamuel, a dobrze!

Pozostali zgodnym wrzaskiem aprobowali propozycję.

— Bracia — błagał Lot — gościem wszedł podcień dachu mego, przeto nie możecie mu czynić zła! Niechajcie go, bracia!

— Puść, bo i tobie się dostanie!

— Nie! — właściciel gospody, spocony i blady, ostatkiem sił powstrzymywał napór. — Oto mam beczułkę wina przedniego z Mahanaim, wytoczę ją dla was…

— Odwal się ze swoim winem! Puść nas!

— Oto mam dwie córki, które nie poznały męża — sięgnął po swój ostatni atut Lot, czując, że zaczyna słabnąć. — Wywiodę je do was, a czyńcie z nimi, co się wam podoba. Jeno starca tego pozostawcie w spokoju, albowiem wszedł gościem pod cień dachu mego…

Czyżby obie Lotówny czekały tylko na te słowa ojca swego? Pozostanie to ich tajemnicą. Faktem jest, że ledwie wyrzekł: „a czyńcie z nimi, co się wam podoba”, zmaterializowały się natychmiast wśród awanturujących się gości. Były nader sympatyczne, jeno że nie olśniewały nadmiarem urody: starsza miała nos jako trąbę słoniową i zeza, młodsza zajęczą wargę. Trzymając się za rączki, uśmiechały się zachęcająco.

Nie można z całą pewnością stwierdzić, że to właśnie widok onych dwóch dziewcząt, które nie poznały męża, wpłynął tak ochładzająco na wzburzone temperamenty. Może być, że tamtym po prostu znudziło się. W każdym razie nareszcie dali spokój i wycofali się do środka. Lot pomachał ręką Zorobabelowi i z westchnieniem ulgi zatrzasnął od wewnątrz drzwi gospody.

Dopiero teraz Zorobabel podniósł się ostrożnie z ziemi i pojękując jął obmacywać swoje chude kości, a Hod zdecydował się opuścić bezpieczną kryjówkę za filarem i podbiec do niego.

— Wszystko masz na miejscu, kierowniku?

— Zdaje się, że tak.

— A to Filistyny! — pomstował Hod, potrząsając kułakami nad głową. — Oby im kolana zemdlały, oby im sparszywiały nozdrza, oby wnętrzności ich wezwrzały, a nie uspokoiły się!

— Nie przeklinaj! — ofuknął go Zorobabel. — Jesteś anioł, nie chuligan.

Z bramy domu cioci Achsy, rozglądając się trwożnie, wyśliznął się Azaryjasz.

— Co się tu dzieje? Co się stało? Słyszałem wrzaski jakoweś…

— Nie widzisz? Kierownika nam przetrącili.

Tymczasem Zorobabel pozbierał się do kupy, otrzepał szaty z pyłu i siadł ciężko na stopniu pomnika Prawodawcy.

— Próbowałem ich przekonać, że powinni inaczej żyć. Odpowiedzieli dziwnymi a dzikimi okrzyki, że mowa moja jest jako trawa…

— Jako trawa?

— Jako trawa. I że trują ich słowa moje.

— Że trują?

— Że trują.

— O, jakżeś piękną, żywa mowo ludzka! — jęknął z zachwytem Hod.

— A gdy przedsięwziąłem mówić dalej — ciągnął Zorobabel — rzucili się na mnie kupą w zagniewaniu wielkim i porazili a wykopsali za próg.

— Masz krew na policzku — zmartwił się Azary-jasz. Pochylił się nad kierownikiem. — O, i na czole guza, który jest jako owoc figi źrzałej…

Zorobabel machnął ręką lekceważąco.

— Nic to, w tobołku moim są zioła stosowne i balsamy, które koją. W tym jeno przeszkoda a przeciwieństwo, że tobołek mój został w gospodzie.

Uczynił ruch, jakby chciał wstać i udać się po swoją własność, ale Hod położył mu rękę na ramieniu i stanowczo choć z należnym szacunkiem powstrzymał.

— Nie możesz pójść po niego, albowiem znowu lżyć cię będą, a może i po mordzie dołożą.

— Po co tam chodzić — poparł go Azaryjasz. — Wszakże i ja mam w tobołku swoim olejki skuteczne.

Rozplątał sznur i sięgnął w głąb zawiniątka. Grzebał przez chwilę zanurzoną dłonią, a oczy jego z wolna stawały się wypukłe, coraz bardziej wypukłe. Nagle gwałtownym ruchem wsadził rękę aż po łokieć i począł nią manewrować rozpaczliwie. Oczy jego stały się tak wypukłe, że omal nie wyszły na wierzch, gruby kark nabrał koloru świeżo odkrojonej polędwicy, a wargi poruszały się bezgłośnie, jakby miał usterkę fonii. Fonia włączyła się dopiero wtedy, gdy wizja zatrzęsła się z oburzenia.

— Biada mi! — wrzasnął. — Żółć moja wylewa się i wywraca się wątroba moja we mnie!

— Co się stało?

— Okradli! Rąbnęli wszystko, co było, a w zamian nasypali… o…

Wyszarpnął rękę z zawiniątka i otwartą podsunął kierownikowi pod nos. Na dłoni leżała garść różnorakiego śmiecia: skorupy z potłuczonej porcelany, połamane guziki, zardzewiałe gwoździe i śrubki, jakieś muszelki.

— Pięknie, pięknie… — powiedział tylko Zorobabel, ale pod powierzchnią jego głosu czaił się grzmot. Powoli przeniósł spojrzenie na Hoda. — A twój tobołek gdzie?

Hod już od dłuższego czasu przewidywał to pytanie. Męczył się nieznośnie, usiłując chwila po chwili odtworzyć wydarzenia, które nieustannie wymykały się rozkojarzonej pamięci, zamieniały się miejscami i zastępowały w czasie, jakby grały ze sobą w komórki do wynajęcia, wreszcie rozbiegały się złośliwie, pozostawiając czarną pustkę. Gdzież, u licha, mógł się podziać przeklęty tobołek?!

— Właśnie… — mamrotał bezradnie. — Pamiętam że postawiłem go obok siebie na ławie…

— Na jakiej ławie?

— Na takiej zwyczajnej, drewnianej. Nic specjalnego…

— Zapytuję, gdzie stała ta ława?

— Gdzie stała…?

— Gdzie stała! Co się z tobą dzieje? Najprostszych pytań nie rozumiesz?

— Ależ nie, kierowniku, rozumiem. Zapytujesz, gdzie stała ta ława, na której postawiłem tobołek.

— Więc gdzie?

— Zastanawiałem się nad odpowiedzią, albowiem pytanie wydało mi się nieprecyzyjnie sformułowane. Zapytałeś, gdzie stała ta ława, z czego by można wysnuć wniosek, że już tam nie stoi. Ja atoli jestem przeświadczony, iż stoi tam nadal…

— Stała czy stoi, wszystko mi jedno! Zapytuję: gdzie? Odpowiesz mi wreszcie, czy nie odpowiesz? — huknął zniecierpliwiony Zorobabel. Miał zamiar dla przydania wagi swoim słowom trzasnąć pięścią w stopień, ale ledwie poruszył ręką, syknął boleśnie. Czuł jeszcze w całym ciele skutki tej chwili, gdy jak ideał sięgnął bruku.

— W Gospodzie Artystów — wykrztusił wreszcie Hod i zawstydzony opuścił głowę.

— W Gospodzie Artystów…?

Zaległa groźna cisza.

— Piłeś wino wbrew mojemu zakazowi?

Hod milczał skruszony i oglądał swoje zakurzone sandały. Cisza gęstniała i huczała mu w uszach.

— No — sapnął w końcu kierownik — pogadamy po powrocie… Łagodnym jest i słodyczy pełen jako plaster miodu, ale tym razem nie miodem cię obłożę. Będziesz miał dyscyplinarkę i na następną delegację zagraniczną długo poczekasz!

Azaryjasz wytrząsnął tymczasem na ziemię całą zawartość swego tobołka i ukląkłszy rozgrzebywał palcami kupę śmieci w nadziei, że coś z utraconych rzeczy jednak w niej znajdzie. Niestety, nie było nic. Powstał chwiejnie, obiema rękami chwycił się za głowę i rytmicznie kołysząc się jął zawodzić:

— Biada, po trzykroć biada! Zostaliśmy bez niczego, zbyci własności naszej, ograbieni a ogołoceni… Jesteśmy jako nadzy na puszczy, w której od wężów się roi a skorpionów jadowitych…

— Zamilcz! — krzyknął Zorobabel.

Azaryjasz posłusznie zamilkł, ale nadal pełen rozpaczy trzymał się za głowę i nadal kołysał się, być może z rozpędu.

— Biadanie nic w tej sytuacji nie pomoże — rozważał na głos kierownik, zmarszczywszy czoło i gładząc brodę, co świadczyło o intensywnej pracy intelektu. — Uczynione nam zło jest w samej rzeczy wielkie, albowiem w tobołku Azaryjasza znajdowały się wszystkie nasze pieniądze a dokumenta. O pieniądze ostatecznie moglibyśmy się nie kłopotać, słyszałem, jako niektórzy ludzie żyją bez pieniędzy i to pono wcale nie najgorzej. Atoli pozbawieni dokumentów natknąć się możemy na różnorakie przeszkody, dające się pokonać jedynie za pomocą pieniędzy, które jednakowoż zostały nam równocześnie ukradzione. W ten sposób koło się zamyka.

— Otóż to! — Azaryjasz już był gotów wybuchnąć nowym lamentem, ale Zorobabel powstrzymał go ruchem ręki.

— Zaczekaj… Jeszcze nie wszystko stracone. Powiedziane jest albowiem: ,,gdzie jest ryba, tam jest sieć, gdzie jest towar, tam jest cięć”. A zatem, wnioskując logicznie, gdzie są złodzieje, tam powinna być i policja.

— Jest! — wrzasnął Azaryjasz i oblicze jego rozpromieniło się. — Jest! Spotkałem tu niedawno strażnika, omal mnie nie zamknął do kicia.

— Trzeba go zatem odszukać — zdecydował kierownik, wstając nie bez trudu. — Ja pójdę prosto, ty w stronę świątyni, a Hod w przeciwną. Idąc będziemy wołali: hop, hop, strażniku, na pomoc! Powtórzcie.

— Hop, hop, strażniku, na pomoc! — zawołał Azaryjasz.

— Hop, hop, strażniku, na pomoc! — powtórzył Hod.

Zza pomnika Prawodawcy wynurzył się Abisur.

— Co to za wrzaski? — spytał surowo, poprawiając pałasz, który znów zsunął mu się z biodra na brzuch.

— Tu jesteś, strażniku? — ucieszył się Zorobabel.— Zaiste, nie spodziewaliśmy się tak szybko cię odnaleźć.

— Strażnik zawsze powinien być tam, gdzie się go najmniej spodziewają. Mówi o tym odpowiedni punkt regulaminu. O co chodzi, czemu wzywacie pomocy?

— Okradziono nas — poinformował Zorobabel.

— Skorzystano z mojej nieuwagi! — zawołał Hod.

— Nadużyto mego zaufania! — krzyknął Azary-jasz.

— Proszę o spokój — powiedział Abisur.

Przesunął hełm na tył głowy i nie pierwszej czystości chustką otarł czoło z potu. Następnie wybrał sobie wygodne miejsce na stopniu, starannie rozpostarł tęż chustkę, usiadł, odpiął pałasz i oparł się plecami o kolumnę. Trzem petentom gestem nakazał ustawić się przed sobą w szeregu. Wykonując te wszystkie czynności, równocześnie monotonnym głosem pouczał:

— Kradzież ludzka rzecz, nie ma się co denerwować. Społeczeństwo, jak wiadomo, składa się z kradnących, okradanych i strażników. Zależnie od epoki i systemu zmienia się tylko proporcja między tymi trzema elementami.

— Owo nie filozofii, jeno odnalezienia naszych rzeczy trzeba nam, strażniku — pozwolił sobie zauważyć Zorobabel.

— Proszę o spokój, odnajdziemy. Dwa bowiem z trzech elementów już mamy: okradzionych i strażnika. Pozostaje do odnalezienia tylko jeden: złodziej. O ileż trudniejsza byłaby sytuacja, gdybyśmy mieli na przykład tylko złodzieja, nie mając ani okradzionych ani strażnika.

Wydobył notes, rozłożył na kolanach, poślinił ołówek.

— Więc jak to było? Mów najpierw ty — końcem ołówka wskazał Hoda.

— Przebywałem w towarzystwie poety Sebeona.

— Gdzie?

— W Gospodzie Artystów.

— W Gospodzie Artystów — powtórzył Abisur i zamyślił się. — W Gospodzie Artystów mogą być brani pod uwagę bywalcy następujący: Ikanijasz, Chus, Jobab, Zyza zwany Rączką, Natan i Sechem-Ścierwo. Poeta Sebeon jest poza podejrzeniem, ponieważ poeci kradną tylko od poetów. Zapodaj okoliczności kradzieży.

— Usiadłem na ławie i swój tobołek postawiłem obok siebie, aby go stale mieć na oku.

— Odwróciłeś się tylko na moment?

— W samej rzeczy, wówczas gdy wypiwszy z poetą Sebeonem braterstwo, wymieniałem z nim rytualny pocałunek.

— Dalej możesz nie opowiadać.

— To ci wystarcza, strażniku? — zdziwił się Zorobabel.

— Jeżeli wystarczyło złodziejowi, wystarcza i mnie. A jak było z tobą? — zwrócił się do Azaryjasza.

— Zaproszony zostałem do domu Achsy, zwanej ciocią.

— Dobrze trafiłeś. Pierwszorzędny dom — pochwalił Abisur.

— Swoje zawiniątko miałem cały czas przy sobie, ani przez chwilę nie wypuściłem go z ręki.

— Nawet kiedy obejmowałeś dziewczynę?

— Nie obejmowałem żadnej dziewczyny! — oburzył się Azaryjasz.

— A ta, która usiadła ci na kolanach, wysoka była czy niska, tłusta czy chuda?

Twarz Azaryjasza zmieniała kolor: od lekkiej różowości jutrzni porannej, poprzez dojrzałą czerwień płatków róży w blasku południa, aż po intensywną purpurę zwiastującego wiatry zachodu słońca. Milczał.

— Zwracam uwagę, że dla dobra śledztwa obowiązanyś ujawnić wszelkie okoliczności, mogące przyczynić się do ujęcia przestępcy — powiedział surowo strażnik. — Jakaż więc była?

— Mała i tłusta — szepnął Azaryjasz i ukrył twarz w dłoniach.

Abisur zamknął notes i zatknął ołówek za ucho.

— Dziękuję, to by było wszystko.

— Widzę, strażniku, że wiesz już, kto okradł moich towarzyszy. Czy dopomożesz nam odzyskać utracone rzeczy?

— Służba strażnika — odpowiedział Abisur, wstając i przypasując pałasz — jest doprawdy trudna i odpowiedzialna, a uposażenie po potrąceniu podatków ledwie pozwala związać koniec z końcem.

— Bez wątpienia — przyznał grzecznie Zorobąbel. — Ale ja pytałem, czy pomożesz nam odzyskać skradzione rzeczy?

— A ja ci odpowiedziałem. Że służba strażnika jest trudna i odpowiedzialna, a uposażenie nieproporcjonalne.

Zorobabel popatrzył na Azaryjasza, Azaryjasz na Hoda, Hod na Zorobabela.

— Zaiste — rzekł kierownik — dziwna i tajemnicza jest mowa twoja. Odbieram ją tak, jak gdybym widział kwiat, ale nie mógł dokopać się do korzenia…

— Zważ, strażniku — gorączkował się Azaryjasz — w tobołkach tych były dokumenty wielkiej wagi, że nie wspomnę o pieniądzach. Jesteśmy bez nich jako bezbronne dzieci!

— To mi przemawia do serca — powiedział Abisur.

— Ufamy — podjął Hod — iż będąc strażnikiem porządku i praworządności okażesz nam jak najdalej idącą pomoc.

— To mi przemawia do sumienia — powiedział Abisur.

— A zatem? — spytał Zorobabel.

— Zatem pozostaje tylko jedno: przemówić mi jeszcze do ręki — powiedział Abisur. I uczynił palcami charakterystyczny, zrozumiały pod każdą długością i szerokością geograficzną gest.

Teraz z kolei oblicze Zorobabela spąsowiało, wyglądał, jakby go za chwilę miał trafić szlag, zwany również apopleksją.

— Jak to…? Jesteś przecież strażnikiem…?!

— Zgadza się — potwierdził uprzejmie Abisur. — Równocześnie jednak jestem członkiem Sitwy Łapowników. I to członkiem o długoletnim stażu i nieposzlakowanej opinii. Podczas ostatnich wyborów wysunięto nawet moją kandydaturę do komisji rewizyjnej.

— Nie mogę pojąć! — pienił się Zorobabel, nie bacząc, z jakim dzieje się to uszczerbkiem dla jego nieskazitelnego zwykle dostojeństwa i powagi. — Wszakże miasto obdarza cię zaufaniem, czego widomym znakiem jest twój uniform…

— Szykowny, nieprawdaż? — przerwał Abisur, z zadowoloną miną obracając się w koło, aby zademonstrować walory swego stroju ze wszystkich stron. — Skombinowany na lewo, ponieważ przydziałowe leżą fatalnie.

— Miasto ci płaci za twoją pracę i ma prawo domagać się, iżbyś wypełniał swoje obowiązki! — wybuchnął Azaryjasz.

Abisur uśmiechnął się pobłażliwie.

— Czyż nie wypełniam ich, cudzoziemcze? Jednakże przynależność do Sitwy Łapowników podnosi moje dochody w sposób wydatny, co odciąża miasto, które inaczej musiałoby mi płacić znacznie więcej. Winienem zatem szacunek i lojalność obydwojgu. Gdybym na przykład waszą sprawę załatwił wyłącznie w ramach moich obowiązków wobec miasta, okazałbym się nielojalnym w stosunku do Sitwy i moich sitwesów. Równałoby się to bowiem obniżaniu zatwierdzonych przez zarząd Sitwy stawek i mogłoby być traktowane jako nieuczciwa konkurencja. Powiedzcie sami: czy jako funkcjonariusz miasta, z dumą noszący ten uniform, mogę dopuścić, aby ktokolwiek zarzucił mi nieuczciwość?

— Zgroza! — pieklił się Hod. — Hańba! Zali nie ma nad wami żadnej kontroli, iżby ukróciła niezbożne poczynania wasze?

— Jest, cudzoziemcze. I ukraca. Tylko że przy tym znacznie podwyższa nasze koszty własne. Kontrola bowiem też chce żyć…

Pouczający referat ekonomiczny Abisura przerwany został gwałtownie w najciekawszym miejscu.

Z gospody Lota wylewał się podniecony i krzyczący tłum. Wszyscy opuścili swoje stoliki i tłoczyli się jeden przez drugiego w ciasnym wyjściu. Niektórych pchała niewątpliwie zwykła ciekawość, inni, gorętsi, wyraźnie przygotowywali się do czynnego wystąpienia. Poniektórzy dzierżyli nawet w rękach odłamane nogi stołów i krzeseł, którymi potrząsali groźnie i znacząco. Niewiasty piszczały i czepiały się ramion swoich panów, jak to zwykle czynią niewiasty w obliczu szykującej się draki. Na czele tłumu kroczył Joas z twarzą zaciętą i nie wróżącą nic dobrego.

— Hej, stary! — zawołał.

Dodaj komentarz