Awanse

Ostatnio p. premier Beata Szydło przyznała, że oboje z Mateuszem [Morawieckim] jesteśmy pomazańcami Jarosława Kaczyńskiego. Redaktor Tomasz Lis postanowił wykorzystać tę informację w swoim programie, przyznając, że co prawda nie słyszał dzwonu, ale dowie się skąd on.

W tym miejscu należy wyjaśnić, że tak już się przyjęło, nie tylko w polityce, że gdy tylko ktoś zaczyna pleść androny albo kłamać, to nie używa pierwszej osoby liczby pojedynczej, lecz daje do zrozumienia, że imię jego legion. To zabieg mający za zadanie przekonanie słuchaczy, że mówiący nie jest sam, że za tym co mówi stoją inni, którzy w razie czego potwierdzą, więc to nie może być ani ściema, ani blef. Tylko pozornie wyłamuje się z tego p. premier Szydło gdy mówi „podjęłam decyzję”. W tym przypadku użycie liczby mnogiej nie miałoby najmniejszego sensu, ponieważ sugerowałoby, że p. premier z podjętą decyzją ma jakiś związek, a to byłaby nieprawda.

No więc Tomasz Lis przyznał, że Nie słyszeliśmy o pomazańcu bożym, ale pomazańcy Kaczyńskiego!? Co w tej sytuacji czynić wypada? Trzeba zajrzeć do słownika! — zakrzyknął redaktor. Podobnie zrobili swego czasu Indianie. Na koń! — krzyknęli i poszli piechotą. Analogia jest pełna, ponieważ red. Lis mówi o zaglądaniu do słownika, po czym zagląda do… encyklopedii. Ani chybi dlatego, że jeśli sięgnie się po niewłaściwe źródło, to nie znajdzie się w nim tego, czego się szuka. Dlatego nie wchodzi w rachubę — wydawać by się mogło oczywisty wybór — Słownik języka polskiego. Stoi w nim bowiem jak byk, że pomazaniec to «osoba, którą pomazano (namaszczono) na wysoką godność świecką lub kościelną». Taka definicja absolutnie nie nadaje się do redaktorskich celów. Na szczęście jest wolna encyklopedia, w której szybko znajdziemy to, co chcemy. Wystarczy pominąć ten składnik definicji, który jednoznacznie ogranicza zastosowanie. W tym przypadku chodzi o zawężenie do judaizmu i chrześcijaństwa. I voilà: pomazaniec — «z czasem przyjęło się nazywać pomazańcem osobę zapowiedzianą przez boga, która ma rozwiązać problem zła, grzechu, śmierci».

Po tym przydługim wstępie spróbujmy (sic!) przewidzieć najbliższą przyszłość. Nie jacyś wyimaginowani my, ale my, czyli Ty, drogi Czytelniku, i ja. Aby tego dokonać musimy wyobrazić sobie sytuację, która nie jest niczym wyjątkowym w ostatnim okresie. To z kolei wymaga spełnienia pewnych warunków. Ponieważ siebie znam, a Ciebie nie, więc przyjmijmy, że to ja mam znajomego prezesa. Ta znajomość pozwoliła mi objąć intratne stanowisko w państwowej spółce. Nie mam pojęcia o kierowaniu takim przedsiębiorstwem, nie znam się też na tym, czym się zajmuje. Mimo to założenie, że jestem kompletnym idiotą, jest kompletnie pozbawione podstaw. I to, wbrew pozorom, jest najważniejsza przesłanka wymagana przy próbie przewidzenia przyszłości, którą właśnie podjęliśmy.

Nie będąc idiotą zdaję sobie doskonale sprawę, że nie podołam obowiązkom i prędzej czy później wylecę z hukiem albo na wniosek, albo doprowadziwszy firmę do plajty.  Gdybym był fachowcem, menadżerem, biznesmenem, albo chociaż znał się na zarządzaniu, to nie byłoby problemu, bo bez trudu znalazłbym inną pracę. Ale wtedy nie potrzebowałbym protekcji prezesa. Niestety, nie jestem i wiem, że jak mnie wywalą, to moja kariera skończy się raz na zawsze, bo nikt mnie nigdzie na tak eksponowanym stanowisku nie zatrudni i nawet znajomość z prezesem nie pomoże.

Co w zaistniałej sytuacji powinienem zrobić? Ano maksymalnie wykorzystać okazję i wyciągnąć dla siebie ile się da. Co to oznacza dla firmy? Że jej los obchodzi mnie mniej niż zeszłoroczny śnieg. Jeśli więc ktoś zaproponuje mi godziwą gratyfikację za podpisanie wielomilionowego kontraktu czy zamówienia, to nie zawaham się ani chwili. Jeśli nie zawiodę zaufania protektora, to włos mi z głowy nie spadnie. Przecież uczciwy nie musi się niczego bać.

Na szczęście jest to sytuacja czysto teoretyczna. Nikt przecież niekompetentnymi ludźmi nie obsadza żadnych stanowisk.

 

PS.
Nie tylko nie słyszeliśmy o pomazańcu bożym, ale także nie widzieliśmy żadnych nitek ani drucików zawieszonych na tak zwanym krzyżaku. Bo owszem, marionetka to lalka poruszana za ich pomocą, ale także «człowiek pozostający całkowicie pod czyimś wpływem lub na czyichś usługach» Jak to możliwe, że wzięty redaktor nie wie, że definicji słów szuka się w słowniku, a nie w encyklopedii?

Dodaj komentarz


komentarze 3

  1. Nie czepiałabym się tym razem Lisa. I jedna i druga księga spełnia rolę usługowo – informacyjną.Co do marionetek, to w polskiej polityce( ale nie tylko polskiej) marionetek pełno. Gdybym miała wskazać polityka po 1989 roku, to znalazłabym kilka osób. Już w polityce nie działających.

    Gdybym miała wskazać kogo umieścić na liście hańby, to ta lista byłaby długaśna. Sto? Może więcej.

    Okres międzywojenny w gospodarce Polski to mnóstwo osiągnięć. Zacofane gospodarczo państwo rozwijało się według wytyczonego planu, mimo że premierzy zmieniali się częściej niż teraz. Gdyby nie dopłaty unijne, gdyby nie inwestorzy, którzy tu stworzyli miejsca pracy……to strach sobie wyobrazić rzeczywistość.

    Po 1989r awanse otrzymują ludzie, którzy nie nadają się ani na stanowiska dyrektorskie, ani do polityki.

    Awanse – inaczej: amory, flirt, flirty, konkury, ksiuty, miłostki, podryw, umizgi, zalecanki. Te awanse tak nie stresują i oglądających nieudolności niby polityków, nie irytują.

    1. awanse (zwykle w liczbie mnogiej) to także «szczególne względy, grzeczności okazywane komuś»

      Nie czepiam się Lisa. Ja się Lisowi dziwię. Bo w ten sposób staje się strona w sporze, staje po jednej konkretnej stronie, a matacząc na pisia modłę traci wiarygodność. Nie darzy estymą prawicowych, niepokornych dziennikarzy, a sam postępuje podobnie.

      Ten wstęp o Lisie ma odciągnąć uwagę od drugiej, istotnej części. 🙂

      1. Ja się Lisowi nie dziwię, bo go nie słucham. To nie jest dziennikarz „z mojej bajki” Uważam, że jego dziennikarstwo nie jest na wysokim poziomie i wpasowuje się doskonale w potyczki z PIS. Bo mimo że w mowie bardziej oględne, to w duchu tak samo zacietrzewione i napastliwe. Ale to tylko moje zdania, odczucia. I nie namawiam by je podzielać.

        To jest tak, że czasami kogoś nie lubi się za mnóstwo drobiazgów. Kogoś szanuje się za całokształt wypowiedzi. Co nie znaczy, że wtedy ma się podobne zdanie o wszystkim.

        Tak jest też z pisarzami. Jeden zachwyca, bo jego mowa, styl wypowiedzi, tematyka jest interesująca. Inny, który pogłębia poruszany temat, ale czytanie jego słów spowalnia, bo styl pisania jest trudny, mało komunikatywny dla przeciętnego czytelnika. Ten wtręt o pisarzach tylko jako uwypuklenie odbierania dziennikarstwa.

        To samo dotyczy dziennikarzy mówiących. Lis ma pewne zwroty, które po pewnym czasie nudzą, tak są przewidywalne.

        Podoba mi się ostatnie zdanie z poprzedniej Twojej wypowiedzi. Takie delikatne zwrócenie uwagi bez „wykładania kawy na ławę” ;-)) Ciekawe skąd to powiedzenie się wzięło?

        Myślę, że króciutko odpowiedziałam na drugą część. Po 1989 r najmniej zwracano uwagę na to co potrafi delegowany na jakieś stanowisko. Ważniejsza była jego wierność partii i przewodniczącemu tej partii. Wynika to być może z tego, że wielu nie mając żadnych predyspozycji, chce być tym głównym. Jak pokazała historia, żaden z odstępców takim wodzem nie został.

        „W nieprawnym ręku cep
        Zamiast w zboże – bije w łeb.” *

        oraz
        „Z ciemnotą zwodne przymierze,

        Bo swój swego za łeb bierze. ” *

        i
        „Dźwignąłbyś się o swej sile, / Bo z letargu kraj się budzi,/ Gdyby tylko dziś nie tyle
        Było u nas w i e l k i c h l u d z i.” *

        *A.Fredro